Na reformie służby zdrowia skutecznie potykała się każda partia rządząca. Dzisiaj na naszych oczach czyni to obecna koalicja. Przez dwa lata zapowiadała wielką reformę. Z owych zapowiedzi pozostał tylko projekt komercjalizacji szpitali. Zmiana taka jest jak najbardziej potrzebna, bo żaden podmiot nie może funkcjonować, jeżeli nie ma choćby quasi-właściciela. Ale sama komercjalizacja jest dalece niewystarczająca. O efektywności tylko w niewielkim stopniu decyduje forma organizacyjna i treść wiszącego nad budynkiem szyldu. Zdecydowanie ważniejsza jest ilość pieniędzy i mechanizm wymuszający efektywne ich wykorzystanie.
Komercjalizacja także jednak okazała się klapą. Koalicja nie potrafiła przygotować projektu popartego przez wymaganą większość i ustawa trafiła do kosza. Jej substytutem miał być plan B, polegający na namawianiu samorządów do przekształcania szpitali w spółki na podstawie ustawy o gospodarce komunalnej. Plan nabiera, na papierze, coraz wspanialszego kształtu i otrzymał już piękną nową nazwę: „Ratujmy polskie szpitale”. (Swoją drogą wszędzie na świecie szpitale są po to, aby ratować ludzi. W Polsce odwrotnie, to ludzie mają ratować szpitale).
Program okazał się niewypałem, zanim jeszcze wystartował. Wstępnie chęć udziału w nim zgłosiło 57 szpitali, czyli ok. dziewięć proc. wszystkich. A i te, które się zgłosiły, prawdopodobnie nie będą komercjalizowane. Plan ratowania polskich szpitali przewiduje bowiem oddłużenie ich tylko w zakresie zobowiązań publicznych, a te stanowią mniejszą część ich długów. Samorządy, które chciałyby zostać właścicielem podległych im placówek służby zdrowia, muszą przejąć pozostałą (większą) część zadłużenia, narażając się na natychmiastowe postępowania windykacyjne. Ani nie mają na to specjalnej ochoty, ani środków na zaspokojenie wierzycieli. Spokojnie zatem przyglądają się, jak szpitale toną, wychodząc z założenia, skądinąd słusznego, że rząd musi coś z tym zrobić.
Bo rzeczywiście musi. Na i tak gęste pole minowe, na którym funkcjonuje nasza służba zdrowia, zwożone są bowiem nowe bomby.
Bardzo groźny jest spadek dochodów NFZ. Kiedy przez dwa ostatnie lata płace rosły w szybkim tempie, dochody funduszu się powiększały, co pozwalało łatać dziury. Od początku roku zatrudnienie maleje, dynamika płac spada i dochody NFZ są mniejsze od planowanych: w lutym o 23 mln zł, a w marcu o 54 mln zł, w kwietniu prawdopodobnie będzie to ubytek trzycyfrowy. Już wkrótce najbogatsze regiony kraju poniosą dodatkowe koszty. Teraz podział środków między oddziały NFZ zależy od wysokości dochodów i składki pochodzącej z danego województwa. Jest to ewidentnie sprzeczne z konstytucją przewidującą równy dostęp do opieki zdrowotnej. Województwa Polski B coraz mocniej się buntują przeciwko takiemu podziałowi środków. Pani minister obiecuje, że od przyszłego roku zabierze bogatym i odda biednym. A to sprawi, że bogatsi dołączą do grona biedniejszych.