Czy byłby to pierwszy krok do rozpadu Unii Europejskiej, a nawet – jak straszył niedawno w Parlamencie Europejskim Jacek Rostowski – może i do wybuchu III wojny światowej?
No cóż, czarnych scenariuszy nie da się oczywiście nigdy wykluczyć, choć wcale nie muszą się one zrealizować. Wyobraźmy sobie następujący ciąg wydarzeń: w którymś momencie (choćby w przyszłym tygodniu) wizytująca Ateny misja IMF, której zadaniem jest ocena tego, czy Grecja wywiązuje się z przyjętych zobowiązań, stwierdza, że tak nie jest. Oszczędności są fikcyjne, dane fałszowane, prognozy podkolorowane. Zgodnie z przyjętymi przez przywódców strefy euro zasadami oznacza to konieczność zawieszenia pomocy finansowej.
Do Aten nie płynie więc kolejna transza ratunkowego kredytu, w kasie państwa greckiego w ciągu kilku tygodni fizycznie brakuje pieniędzy. Dla Grecji oznacza to oczywiście natychmiastowe bankructwo i gigantyczną recesję – spadek PKB o 15 – 20 proc. Gorzej jednak z tym, że taka właśnie niekontrolowana niewypłacalność może spowodować panikę na rynkach, ucieczkę kapitału z innych wysoko zadłużonych krajów strefy euro (a więc ryzyko bankructwa i tam, gdzie nie musiałoby do niego dojść), załamanie giełd spowodowane oczekiwanymi kłopotami banków. I kłopoty dla całego świata, również dla Polski. Innymi słowy – horror, czyli powtórka z historii upadku Lehman Brothers.
Albo inny czarny, a może i czarniejszy scenariusz. Porozumienia co do reform w strefie euro nie ma (pisałem tydzień temu dlaczego), ale postawieni przed wizją niekontrolowanego bankructwa Grecji przywódcy europejskich potęg finansowych, zwłaszcza Niemiec, zmuszani są za każdym razem do przedłużania kredytu. Argument jest zawsze ten sam: kto odważy się doprowadzić do ciężkiego kryzysu, odmawiając ratunku dla krajów w kłopotach? Nie zrobią tego chyba ani obecni liderzy rządzącej koalicji, ani jeszcze bardziej od nich proeuropejscy socjaldemokraci. Tyle że najpóźniej za dwa lata w Niemczech będą nowe wybory.
Co będzie, jeśli głos zabierze niemiecka ulica, protestująca przeciw finansowaniu zadłużonych krajów śródziemnomorskich? A być może również przeciwko uczestnictwu Niemiec w strefie euro? I przeciw finansowaniu budżetu unijnego? Co będzie, jeśli powstanie niemiecki, holenderski, francuski odpowiednik amerykańskiej Tea Party, mówiącej: nie obchodzi nas, na co te pieniądze idą, my po prostu żądamy, aby nasze pieniądze zostały w naszych kieszeniach? I jeśli nowym kanclerzem Niemiec i prezydentem Francji zostaną politycy, którzy wyjdą na powierzchnię właśnie dzięki takim hasłom?