Było to wówczas – w 2002 roku – największe światowe bankructwo. Kwota niespłaconych długów wyniosła 132 mld dol. Podobnie jak jest to dziś w Grecji, Argentyna ma słabą gospodarkę związaną z silną walutą.
Bankructwo poprzedziły drastyczne cięcia wydatków, demonstracje, apele o opodatkowanie najbogatszych, ściganie oszustów podatkowych i postawienie przed Trybunałem Stanu nieuczciwych urzędników państwowych oraz próba dobrania się do majątku Kościoła. Obcięto pensje pracownikom administracji, podniesiono podatki. Nic nie pomagało.
Przez dekadę po ogłoszeniu niewypłacalności i rozwodzie peso z dolarem, z którym Argentyna była związana przez dziesięć lat, gospodarka argentyńska zaczęła rosnąć w niespotykanym wcześniej tempie. I dziś, poza rządzącymi politykami, praktycznie nie ma Argentyńczyka, który uważałby, że było to złym posunięciem.
Przyznają oni jednak, że kiedy miało nastąpić ogłoszenie bankructwa, sprzeciwiali się kategorycznie. Było to wydarzenie godzące w ich dumę. Nie mieli jednak innego wyjścia.
Tak jak dziś Grecy, Irlandczycy i Portugalczycy byli zadłużeni, nie byli w stanie spłacać tego długu, produkowali niekonkurencyjne towary, bo peso było równe dolarowi. Przy tym wszystkie instytucje finansowe przekonywały Argentyńczyków, że kraj, który ogłosił niewypłacalność, nigdy już nie będzie miał szans na rozwój gospodarki.