Producenci ziołowych medykamentów przerejestrowali swoje wyroby zgodnie z unijnymi wytycznymi do końca 2008 r., podobnie jak wytwórcy wszystkich innych leków. W przeciwieństwie jednak do firm produkujących syntetyczne preparaty, nie mogą jeszcze odetchnąć z ulgą, że to koniec wydatków.
30 kwietnia 2011 r. w życie wchodzi bowiem unijna dyrektywa, precyzyjnie definiująca tradycyjne roślinne produkty lecznicze. Spora część polskich leków ziołowych nie spełnia zawartych w niej kryteriów. – Ze wstępnych szacunków wynika, że problem dotyczy blisko 500 leków – mówi „Rz” Dariusz Nowicki, dyrektor generalny Polfarmedu, izby zrzeszającej krajowych wytwórców leków. – Ich producenci musieliby jeszcze raz przerejestrowywać preparaty tak, by dostosować się do wymogów dyrektywy. Część z nich nie ma na to szans.
Zgodnie z dyrektywą tradycyjnym roślinnym produktem leczniczym jest bowiem m.in. taki lek, który nie zawiera syntetycznych dodatków. Lekarstwo, które ma w składzie np. mentol, tymol, alantoinę, kofeinę czy propolis, choćby w śladowych ilościach, już się w tej kategorii nie mieści. – Producenci nie wiedzą, co ich czeka: czy za dwa lata ich leki znikną z rynku, czy mają szykować się na dodatkowe koszty ich przerejestrowania, czy też przekwalifikowywać na suplementy diety, co grozi obniżeniem jakości produktów – mówi Dariusz Nowicki.
Podejmowane przez Polskę próby zmiany unijnej dyrektywy zakończyły się fiaskiem. – Jedynym ratunkiem jest rozszerzenie na polskie leki ziołowe unijnej zasady, że każde państwo członkowskie może utrzymać na swoim terenie szczegółowe przepisy farmakologiczne i toksykologiczne dotyczące leków homeopatycznych – mówi Danuta Smak, wicedyrektor Herbapolu Pruszków. Zielarze zaapelowali o to w ubiegłym tygodniu do Ministerstwa Zdrowia.