Paznokcie popękały i krwawiły, palce spuchły, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Nie było już bólu, zimna, głodu ani więzienia; tylko pragnienie – wdrapać się na tę przeklętą ścianę, do tej piekielnej żarówki. I już może lepiej było tej cholernej machorki nie znaleźć, leżeć dalej spokojnie, w zawieszeniu między snem a jawą, pogrążać się w dręczącej, jednostajnie powtarzającej się pustce, stracić rachubę czasu. Ale teraz, kiedy nad głową dynda blade światło celu, a zapach cudem odnalezionego skarbu wyostrza i pobudza zmysły, liczy się już każda godzina i doba wspinaczki. Do celu udało się dotrzeć po pięciu dniach.

W ostatnią niedzielę na zawał serca zmarł Władimir Bukowski, były rosyjski dysydent. „I powraca wiatr", jego wspomnienia z czasów opozycyjnej działalności, przerywanej co chwilę aresztowaniami, w sumie 11 latami więzień i łagrów, przeczytałem jeszcze w liceum i może dlatego pamiętam z nich niewiele więcej niż opis tej pięciodniowej wyprawy ze skrętem w dłoni. Może jeszcze tylko towarzyszące krótkim okresom wolności pragnienie: niech już mnie wreszcie zamkną, niech to się wszystko skończy. Ta gorączka spotkań, protestów, listów, pisania, drukowania, całej dysydenckiej harówki. Będzie się wreszcie można spokojnie wyspać, bez poczucia winy, że tracę czas, którego upływ odmierzają ustawione na Łubiance i w gabinecie Komitetu Centralnego stopery.



Pewnie dlatego, że i tu, i tu opowiadał o tej samej ścianie i wspinaczce. O tym, co przeżywają dysydenci wszystkich czasów i systemów. O przypadkiem odkrytym skarbie niedającym spokoju, napędzającym do bezsensownej, bolesnej wspinaczki, która każdemu, kto przygląda się jej z boku, wydaje się objawem szaleństwa (zwłaszcza komunistycznym władzom, które w czasach Bukowskiego wysyłały dysydentów równie często do więzień jak do psychuszek). A tak naprawdę jest ratunkiem, jeśli nie dla świata, to chociaż dla tego, kto się jej podejmuje. Wyrwaniem z apatii, w której upływający bez celu czas przecieka przez palce. Temu, który się wspina, puchną palce i łamią się paznokcie, ale za to jego czas biegnie w konkretnym celu. Nie czeka, aż strażnik odsunie zasuwy zamka, nie liczy na łaskę z jego strony. Prawdziwy cel nie leży za drzwiami tylko dynda nad głową. Trzeba się do niego wspinać całymi dniami, latami. Ale na tego, kto go osiągnie, czeka prawdziwa nagroda. Tylko on może zaciągnąć się życiem.