Światowe media pisały podczas wakacji sporo o topniejących lodowcach na Grenlandii. Na portalach klikały się informacje o błotnych lawinach w stronach Anaruka, chłopca z Grenlandii, który towarzyszy polskim dzieciom już od lat trzydziestych ubiegłego wieku. O Grenlandii w tym roku się mówiło dużo. Ale to nie dowody na ocieplenie klimatu okazały się bombą medialną jeśli chodzi o największą wyspę świata. Otóż prezydent USA Donald Trump wybierał się do Danii na zaproszenie królowej. Zaplanowane były spotkania z premierem Danii, ale też premierem Grenlandii Kimem Nielsenem. W ciszy gabinetów Białego Domu toczyły się tymczasem rozmowy na temat zakupu Grenlandii przez USA. Początkowo doniesienia te – brzmiące trochę jak z XIX wieku – wydawały się egzotycznymi inicjatywami doradców. Szybko jednak okazało się, że nie. Larry Kudlow, doradca Trumpa, potwierdził ku zdziwieniu obserwatorów, że cel wizyty w jednym z mniejszych europejskich krajów jest – jak na prezydenta Trumpa przystało – handlowy. Stany kupują Grenlandię! Znalazło się rzecz jasna wielu chętnych do klaskania, wyjaśniających strategiczne znaczenie wyspy. Rzecz jednak w tym, że od lat 50. ubiegłego wieku na Grenlandii zgonie z traktatem duńsko-amerykańskim i tak funkcjonuje baza lotnictwa wojskowego. Jest oczywiste, że prezydent USA wymyślił, pewnie nie bez inspiracji topniejącymi na oczach świata jęzorami lodowców, że kupi kawałek ziemi z ogromnymi zasobami minerałów, paliwa, a nawet potrzebnego w przemyśle i budownictwie piasku.
Rząd Danii nie miał wyboru. Premier Mette Frederiksen powiedział, że wyspa jest nie na sprzedaż, a prezydent Donald Trump odwołał wizytę w Królestwie. Skoro nie było w Kopenhadze ochoty do handlowych negocjacji, po co się fatygować do Europy dwa razy w tygodniu (bo tydzień wcześniej prezydent USA też miał zaplanowany pobyt na Starym Kontynencie)? Był to, jak widać, pierwszy krok do odwołania wizyty w Polsce – która była połączona z odwiedzinami w Danii w jedną atlantycką podróż prezydenta.
Tym łatwiej było mu kilka tygodni potem zrezygnować z wyjazdu do Warszawy, chociaż bez problemu można go było pogodzić z prezydenckimi obowiązkami w obliczu huraganu Dorian.
Wracamy do sprawy Grenlandii. Foch lokatora Białego Domu był jak na dzisiejsze czasy niespotykany. Chciwe oko kupca trafiło na Grenlandię, a przecież mogło na przykład na Tajwan albo na jakiś inny kawałek świata. Nie trudno przecież uzasadnić „strategiczne znaczenie" tej czy innej wyspy czy półwyspu. Mogło trafić na coś rosyjskiego. Szczególnie że w tym wypadku tradycja jest niemała. Stany odkupiły kiedyś od cara Alaskę. Ba, na początku lat 90. pojawiały się w amerykańskiej publicystyce politycznej pomysły odkupienia od Rosji prawie połowy Syberii, w wieloletnich ratach spłacanych demokratycznej chwilowo Rosji, które miały pomagać w modernizacji kraju.
Podzielona Rosja miała też w tym scenariuszu być mniej groźna, gdyby elita rosyjska chciała przyjąć np. nacjonalistyczny kurs.