Od wiosny aresztów i zatrzymań na Białorusi doświadczyło kilkanaście tysięcy przeciwników reżimu Aleksandra Łukaszenki. Obrońcy praw człowieka nie nadążają liczyć więźniów politycznych, na razie jest ich około 100 i ta liczba niemal codziennie rośnie. Niektórych znam osobiście. Paweł Siewiaryniec nie widział swojego dwuletniego synka, odkąd został aresztowany 7 czerwca. Nie wiadomo, kiedy go zobaczy i jaki ostatecznie usłyszy wyrok. Można tylko wyobrazić co czuje, mając świadomość, że dyktatura, z którą od ćwierć wieku walczy, jest bezwzględna, brutalna i bardzo nieprzewidywalna. A jego bliscy znajdują się właśnie tam, po drugiej stronie wysokiego muru. Wyobraźmy sobie, co czuje jego żona Wolha, która ma świadomość tego, że jej mąż może nie wyjść z więzienia...
A przecież byli i tacy, którzy nie przeżyli tegorocznego, już szóstego z rzędu „zwycięstwa" Łukaszenki. Aleksander Tarajkouski, Henadź Szutow, Aleksander Wichor zostali postrzeleni podczas pokojowych protestów. Nikt nawet nie prowadzi śledztwa w sprawie ich śmierci. Podobnie jak nie badają spraw kilku przeciwników reżimu, którzy nagle postanowili się „powiesić w lesie" w trakcie trwających już trzeci miesiąc protestów.
A co mówić o tysiącach pobitych, rannych i okaleczonych. Tych ostatnich każdy chętny może poznać osobiście, gdyż wielu z nich obecnie przebywa w polskich szpitalach i sanatoriach na rehabilitacji. Opowiedzą, jak po wyborach 9 sierpnia w areszcie mundurowi rozbierali ludzi do naga, bili gumowymi pałkami i zmuszali do leżenia na ziemi ze skutymi z tyłu rękami po kilkanaście godzin. Opowiedzą, jak białoruski OMON w ciągu zaledwie kilku sekund wyważał drzwi, wkraczał i masakrował wszystkich obecnych w mieszkaniu. Bez litości, bez skrupułów i co najgorsze, bez hamulców. Mogą też opowiedzieć o tym, ile czasu potrzebuje białoruski sędzia, by przekreślić życie człowieka. W tak zwanym sezonie w czasie wyborów, gdy zazwyczaj mają pełne ręce roboty, wyrok zapada w ciągu nie więcej niż 5–10 minut. Wystarczy, że anonimowy milicjant zeznaje, że oskarżony „stawiał opór", i człowiek prosto z protestu trafia do aresztu śledczego.
Tych najbardziej odważnych zmuszają do spania na betonowej podłodze i odcinają bieżącą wodę w celi. Czekając tam na wyrok ostateczny, białoruski opozycjonista modli się jedynie o to, by tych lat spędzonych za kratami było jak najmniej. Wie, że nikt go nie obroni i że całe jego życie jest w rękach wyłącznie jednego człowieka – Aleksandra Łukaszenki. To on jest głównym sędzią, prokuratorem i obrońcą na Białorusi. Co prawda ułaskawił jedną osobę – spośród kilkuset skazanych na karę śmierci za jego rządów.
Ale były i gorsze czasy. Miałem dziewięć lat, gdy „nieznani sprawcy" porwali wszystkich czołowych przeciwników reżimu. Nigdy nie wrócili do domu, podobnie jak nigdy nie wróciły do swojej ojczyzny ich ukrywające się za granicą żony i dzieci. Do dzisiaj na Białorusi krążą opowieści i plotki o tym, w jaki sposób mordowano tych ludzi i gdzie pochowano.