Donald Trump nazwał konflikt izraelsko-palestyński niekończącą się wojną. I zapowiedział w swoim pierwszym po zwycięstwie wyborczym wywiadzie dla „Wall Street Journal", że on ją jednak zakończy. Po prostu doprowadzi do ostatecznego porozumienia między Izraelczykami i Palestyńczykami, występując w roli negocjatora. Zrobi to, jak skromnie dodał, dla „dobra ludzkości".
Nie będzie to, delikatnie mówiąc łatwe, choć trzeba przyznać, że wybór Trumpa został w świecie otaczającym Izrael i Autonomię Palestyńską przyjęty dobrze. Zadowoleni są prawie wszyscy arabscy dyktatorzy i monarchowie, z ważnym dla przyszłości konfliktu palestyńsko-izraelskiego prezydentem Egiptu Abdel-Fatahem Sisim na czele. Najgorzej z samymi Palestyńczykami. Ich dyplomaci zajmowali się ostatnio protestami przeciwko proizraelskim wypowiedziom ekipy Donalda Trumpa.
Sporo optymizmu wykazuje Efraim Halevy, szef izraelskiego wywiadu Mosadu w latach 1998–2002. Jego zdaniem nie należy się przywiązywać do dotychczasowych wypowiedzi Trumpa i jego ludzi. – Poczekajmy, aż usiądzie w Białym Domu i zapozna się z raportami wszystkich ekspertów – mówi „Rzeczpospolitej" Halevy, którego zdaniem porozumienie izraelsko-palestyńskie może być częścią układu między Donaldem Trumpem a Władimirem Putinem.
– W szczycie zimnej wojny, w czasie kryzysu synajskiego w 1956 roku, przywódcy z Waszyngtonu i Moskwy, republikański prezydent Eisenhower i sekretarz generalny Chruszczow również wypracowali wspólne stanowisko w sprawie Izraela – przypomina eksszef Mosadu.
Czekając na przeprowadzkę
– Ameryka w ostatnich 20 latach była stronnicza, wspierała Izrael. Niezależnie od tego, czy na jej czele stał Bill Clinton, George Bush czy Barack Obama. I nie sądzę, by to się miało zmienić na lepsze. USA nie staną się nagle bezstronnym negocjatorem. A sądząc po wypowiedziach ekipy Trumpa w czasie kampanii wyborczej, zmiana może być na gorsze – mówi „Rz" Mustafa Barguti, działacz palestyński, który w wyborach na prezydenta Autonomii Palestyńskiej w 2005 roku zdobył jedną piątą głosów.