Codzienne odprawianie mszy to nie była dla „białego" (czyli nie zakonnego, „czarnego") księdza sprawa prosta organizacyjnie. Ot, choćby z takiego powodu, że we wschodnim obrządku kapłani mają rodziny, a tu zgodnie z obyczajem, w przeddzień celebrowania Eucharystii powinni powstrzymać się od małżeńskiego pożycia. A więc jeśli ktoś chciałby odprawiać codziennie – musiałby z owego pożycia zrezygnować w ogóle i żyć (pod tym względem) jak mnich. Jan Kronsztadzki właśnie tak zrobił. Kłopot w tym, że o swoim planie poinformował małżonkę już po tym, jak związała się z nim nierozerwalnym węzłem, a nie przed. I dlatego pisząc o Janie, za każdym razem wspominać trzeba także o tej, bez której cierpliwości, wyrozumiałości i miłości nie byłoby jednego z największych rosyjskich świętych – o jego małżonce, matuszce Elżbiecie. Z mężem gwałtownikiem pod względem charakteru dobrała się idealnie, miała dar ściągania świętego balonu z napisem „Jan Kronsztadzki" na ziemię. Gdy trzeba było, potrafiła wspaniale zrobić mężulkowi „jesień średniowiecza": podrobić klucze do biurka, zwyzywać od najgorszych, a nawet próbować spoliczkować, na co Jan wychodzi z domu i idzie się przejść, a mści się na niej później w dzienniku, notując w środku nocy, że żona najwyraźniej „otumaniona przyziemnymi marnościami i radościami, roztyła się, potłuściała i zapomniała o Bogu".
Codzienna msza rok po roku, dekada po dekadzie, nie robi wcale automatu z człowieka anioła, ale pomaga człowiekowi stać się najlepszą możliwą wersją siebie. Ten – napędzany Eucharystią – proces przepoczwarzania się prowincjonalnego księdza w lwa rosyjskiej Cerkwi wspaniale uchwycił zupełnie świecki rosyjski pisarz i eseista Pawieł Basiński w wydanej niedawno w Polsce znakomitej książce „Lew kontra Święty. Historia pewnej wrogości" (to w zasadzie podwójna biografia: Jana z Kronsztadu i Lwa Tołstoja, którzy toczyli ze sobą wówczas ostre spory). „Nazywali go »batiuszką porannym«, »batiuszką paschalnym«, bo zawsze był w radosnym nastroju, a odprawiając liturgię, żwawo się uwijał, co jest typowe tylko podczas nabożeństw paschalnych. Uważniejsi obserwatorzy odnotowywali, że ojciec Jan żył w jakimś niesamowicie przyspieszonym tempie, jakby się bał, że z czymś nie zdąży albo gdzieś się spóźni. Budziło to mieszane uczucia u tych, którzy go pierwszy raz widzieli. Niekiedy wywoływało irytację. Nie sposób było skupić uwagi na jego postaci, a liczne fotografie, sprzedawane w całej Rosji, według jednomyślnego świadectwa tych, którzy znali duchownego, nie oddawały jego osobowości. Zdjęcia były upozowane, jego rzeczywisty wygląd natomiast wciąż się zmieniał. Opisanie fizjonomii ojca Jana na podstawie ustnych przekazów to zadanie prawie niemożliwe. Jeśli nie liczyć oczu, nie miał jednej cechy charakterystycznej. Średniego wzrostu, wątłej postury. Rzadkie włosy splecione z tyłu głowy w warkoczyk. To właściwie wszystko. Szare, »północne« oczy, na które wszyscy zwracali uwagę, wydawały się natomiast różne, zależnie od tego, kto w nie patrzył. Czciciele ojca Jana widzieli niebiańskie, promieniste spojrzenie, pełne bezgranicznej dobroci, a niedowiarkowie stwierdzali, że jego oczy są »stalowe«, »ołowiane«. (...) Spojrzenie ojca Jana zależało widocznie od tego, na kogo patrzył i kto patrzył na niego. Można nawet przypuścić, że patrzący widział w nich odbicie własnych wyobrażeń, nadziei i wahań. (...) To nie był człowiek, tylko kometa!".
Zbiory wspomnień o ojcu Janie powtarzają ten sam refren: każdą z tysięcy odprawionych przez siebie mszy odprawiał tak, jakby od tego zależało całe jego życie. Nie recytował formuł wspominających wydarzenia z życia Jezusa: on tam był. Gdy modlił się za kogoś – naprawdę wtedy z Bogiem o tym kimś rozmawiał, spierał się o niego, prosił, a czasem nawet wspierał się delikatnym szantażem. Nie było dla niego nic ważniejszego niż człowiek. Dlaczego? Znów wracamy do Eucharystii. Przecież ona najwyraźniej pokazuje, że Kościół to nie żaden budynek, to żywe Ciało Chrystusa. A jeśli ciało ma żyć, po prostu nie do pomyślenia jest, by któryś z jego członków gnił z biedy albo obumierał z głodu, w przeciwnym razie wda się gangrena, która zabije nas wszystkich. Ojciec Jan rozmawiał więc z każdym, komu udało się do niego dopchać. Spowiadał do oporu (ze względu na tłum prowadził nawet spowiedzi publiczne, gdy ludzie głośno wykrzykiwali swoje najgorsze grzechy), komunii udzielał do ostatniego chętnego, by nikogo w tym Domu nie zabrakło. A później szedł robić to samo: przyszywać odcięte kończyny Chrystusowego Ciała w przytułkach, w domach chorych, na ulicach.
Brylanty i kamienie
Nieraz wędrował z Kronsztadu do Petersburga przez skutą lodem Zatokę Fińską, by pobłogosławić i pocieszyć kogoś na łożu śmierci, by komuś wręczyć jakąś jałmużnę. Założył w Kronsztadzie Dom Pracy – pomyślaną z ogromną wyobraźnią i znawstwem tematu wieloprofilową instytucję socjalną, w której coraz liczniejsi przedstawiciele napływającej do stolicy zewsząd za chlebem klasy robotniczej mogli wyjść z tarapatów. Działała tu olbrzymia charytatywna stołówka, były warsztaty rzemieślnicze (czapnicze i powroźnicze), nauka zawodu i szkoła dla dorosłych. Był dom dziecka i przedszkole, była kasa zapomogowo-pożyczkowa, biblioteka. Ojciec Jan uczył (przykładem, bo chyba nie powiedział tego wprost), że błogosławieństwo, jakie dostajesz na końcu każdej mszy, nie jest podsumowaniem, kropką. Jest dwukropkiem, przecinkiem, po którym masz zacząć wyliczać wszystkie te rzeczy, jakie udało ci się zmienić w świecie w czasie między mszami. Masz ze swojego życia między mszami też zrobić mszę, tak by całe twoje życie dwadzieścia cztery godziny na dobę, ze snem włącznie, było Eucharystią.
Jan Kronsztadzki nie był jednak wyłącznie Matką Teresą czy świętą Teresą w ekstazie dłuta Berniniego. Bywał też – z mojej perspektywy: niestety – Rafałem Ziemkiewiczem i Wojciechem Cejrowskim – i nie chodzi tu, rzecz jasna, o same poglądy, ale o styl uczestnictwa w publicznej debacie. Ojciec Jan w swoim pędzie przez życie był jak wyrzutnia, która nie może przestać strzelać, więc ciska to, co akurat ma pod ręką: naprzemiennie brylanty i kamienie. Jego fani i wyznawcy (którzy założyli później nawet minisektę „joannistów") wylali morze atramentu, próbując tłumaczyć jego wybory i zaangażowania polityczne. Ojciec Jan był bowiem zaprzysięgłym monarchistą, śmiertelnym wrogiem lewicowych intelektualistów (a niekiedy – intelektualistów w ogóle; heretyzującego wtedy Lwa Tołstoja oficjalnie wyzwał od szatanów, „trupów cuchnących" i życzył mu śmierci), pod koniec życia zapisał się do skrajnie nacjonalistycznej Czarnej Sotni. Ale po co się wysilać? On po prostu tak myślał – że tylko car jedynowładca może uratować kraj przed kataklizmem, który Jan przeczuwał; taki był. Po co te wszystkie usprawiedliwiania go z tego, że – gdy już stał się gwiazdą – nosił się jak Grzegorz Krychowiak, nie stroniąc od darowywanych mu drogich futer, cylindrów czy złotej (całe szczęście, że religijnej) biżuterii? Jasne, nosił to, co mu darowano, i się z tego cieszył. Nosił, ale równie dobrze mógł nie nosić. Michał Mieńszykow tak o tym pisał: „Drogie stroje kłuły niektórych w oczy – co to za święty, nie w łachmanach? Ale być może więcej w tym było pokory niż pychy. Pamiętacie, co powiedział Sokrates do cynika Antystenesa? »Twoja duma przeziera z dziur płaszcza«. Ojciec Jan tak jak Chrystus jadł i pił z grzesznikami, może i z rozpustnikami, jadał niekiedy wykwintne potrawy. Ten syn diaczka, dorastający w skrajnej nędzy, pił drogie wina, ale jak sam na przykład widziałem, ledwo to wszystko tykał. Kiść winogron, łyk wina – nie więcej. W domu prawie nie bywał, za moich czasów wyposażenie jego mieszkania było bardzo skromne. A w końcu czy te głupstwa świadczą o człowieku?(...)".
Pod koniec jego życia do obsługi listów napływających do ojca Jana na kronsztadzkiej poczcie musiano otworzyć specjalne etaty. On w swoim biurze w Domu Pracy miał też specjalny zespół, który podsuwał mu gotowe drukowane odpowiedzi, a on osobiście wpisywał imiona adresatów i składał podpisy. Z pieniędzmi wciskanymi mu przy każdej okazji robił to, co powinien robić każdy mający je człowiek. Nie – nie inwestował. Zużywał. Albo rozdawał. Olga Małczenko (ojciec Jan przewidział śmierć pierwszego jej dziecka i był chrzestnym ojcem drugiego) pisze: „Pewnego razu pod moją obecność przyszły do batiuszki dwie kobiety. Po jednej widać było, że to bogata dama, druga – w prostym odzieniu. Kiedy do nich wyszedł, padły na kolana i wyciągnęły koperty. Batiuszka wziął do każdej ręki po kopercie, przez chwilę je potrzymał, po czym skrzyżował ręce i oddał kobietom, zamieniwszy je. Dama od razu zawołała: »Co ksiądz robi! Tam są trzy tysiące, to dla księdza!«. A batiuszka na to: »Jeśli dla mnie, to chyba wszystko ci jedno, co z nimi zrobię, mnie samemu przecież niczego nie potrzeba. Zobacz lepiej, co jest w tej kopercie«. A tym był list od syna drugiej kobiety, który pisał, że w pracy – był urzędnikiem państwowym – stwierdzono manko i jeśli nie dostanie trzech tysięcy rubli, pozostanie mu tylko popełnić samobójstwo. Prosił matkę o ratunek. »Sama widzisz – powiedział batiuszka, kiedy dama przeczytała list – uratowałaś człowieka! Jakże jesteś szczęśliwa!«".