Pisanie o zmarłych artystach, drogi Edwardzie, wymaga szczególnego rodzaju powagi, chodzi bowiem o to, by czytelnik poczuł, jaką stratę poniósł. Ty się kompletnie nie nadajesz do takiej formuły, wybuchłbyś śmiechem i rzucił wulgaryzmem. A żeby to jednym wulgaryzmem! Więc chwilowo zamilknij i pozwól napisać, że porównanie Dwurnika z literackim – przecież nie tym nudziarzem realnym – Münchhausenem jest o tyle zasadne, że obaj kochali blagę. W twoim, Edziu, przypadku była ona fundamentem pewnej pozy, mieszała się z nią, tworzyła inną, wyimaginowaną rzeczywistość.
Nigdy nie wiedziałem, kiedy żartujesz, gdy mówisz o swoim malowaniu. Zatrudniasz pomocników, którzy malują ci ustawienia urbanistyczne w twych portretach miast, w „Podróżach autostopem" – tak mówiłeś i to akurat chyba prawda. Ale już w twej pasji do zamalowywania cudzych obrazów dodawałeś sobie trochę, opowiadając o płótnach, których nie tknąłeś. Choć mnie zamalowałeś trzy obrazy, w tym jeden znanego artysty. Mówię ci, że mnie się nie podoba, a poza tym malarza nie polubiłem. „Masz rację, ch...y, dawaj go, zamaluję" – i nie było miejsca na sprzeciw. Żeby z twórcy zakpić, podoklejałeś jeszcze pieniążki. Równie bezceremonialny byłeś dla młodej, wrażliwej malarki i z pięknego, subtelnego dyptyku zrobiłeś jakieś ni to psy, ni diabły szczerzące się do widza. Ech...
Bo faktycznie, zamalowywałeś ile wlezie, ponoć raz nawet Andrzeja Wróblewskiego. Była w tym właściwa ci dezynwoltura, którą – mało to odkrywcze spostrzeżenie – pokrywałeś wrażliwość. Nawet nie to, że łatwo cię było zranić, po prostu bolało cię to, że byłeś niedoceniany. Z lat 80. zapamiętano Gruppę, a przecież oni nawet malować nie umieją. Dowody? A dlaczego używają jakiejś tempery żółtkowej? Bo olejem trzeba umieć! Doniesiono ci, że kiedyś pospierałem się publicznie na twój temat, chwaliłem cię przed obrazoburcami z młodej sztuki. „Broniłeś mnie? Dzięki" – spytałeś znienacka. I szybko wróciłeś formy: „A zresztą, no i ch... z nimi!".
Byłeś, Edwardzie, wielkim malarzem (cykl „Droga na wschód" wciąż czeka na odkrycie!) i sprawiałeś wrażenie, jakby uznanie nie było ci potrzebne. Nie uznanie, tylko forsa – pokazywałeś ją zresztą, wkur...c – tak, to właściwe słowo – resztę biedującego polskiego światka sztuki. Byłeś jedynym znanym mi człowiekiem, do którego domu wchodziło się przez garaż, w którym stały dwa sportowe mercedesy za kilkaset tysięcy złotych sztuka. A propos blagi, wkręciłeś biednego dziennikarza, że masz samochód na prąd – o hybrydach nikt wtedy nie słyszał – i czasem musisz podjechać do Zachęty z przedłużaczem, by go podładować. Byłeś sensacją dnia. Zresztą kochałeś media, a one ciebie. Pamiętasz, rozmawialiśmy kiedyś o tym: umiera Tarasin, rok później wspaniały Tatarczyk i pies z kulawą nogą się nimi nie interesuje. Dziennikarze, a ch... z nimi, nie wiedzą, kto to jest, sarkałeś. No, a o tobie napisali, melduję posłusznie.
Przemknęło w tym niezbornym felietonie zdanie, że byłeś wrażliwy. To prawda, byłeś też niebywale współczujący. Zawsze, przez te wszystkie lata naszej znajomości, ośmielałem się mówić o przyjaźni, zaczynałeś rozmowę od pytania o Zośkę. Kiedy kilka lat później sam zachorowałeś, nabrało to innego wymiaru. Notabene nie znosiłeś, gdy odwiedzałem cię w szpitalu, w końcu wielki Dwurnik nie może być taki.