Mikołaj Grynberg: Odbierają mi prawo do bycia Polakiem

W rodzinach, o których piszę, możliwość dziedziczenia krzesła czy biurka traci ciągłość i powraca dopiero w pierwszym urodzonym po wojnie pokoleniu. Sprzed wojny nie ma nic. Nie ma zdjęć. Zostały tylko imiona, nazwiska, adresy, w niektórych przypadkach daty i miejsca śmierci - mówi Mikołaj Grynberg, pisarz.

Publikacja: 05.06.2020 18:00

Mikołaj Grynberg: Odbierają mi prawo do bycia Polakiem

Foto: Fotorzepa, Tomek Sikora

Plus Minus: Czy nie jest pan zmęczony historiami dotyczącymi Zagłady?

Wiem jedno – muszę regulować ich obecność w moim życiu, a nie otoczenie. Nie może być tak, że każdy kto ma ochotę mi coś opowiedzieć, może to zrobić, nie pytając mnie o zgodę. Nie jestem wytrzymalszym człowiekiem od innych i nie można we mnie wlewać najstraszniejszych historii świata bez pytania. Każdy człowiek ma jakąś odporność.

Po wydaniu „Księgi wyjścia" wielokrotnie podkreślał pan, że to ostatnia dokumentalna książka, bo czas zadbać o siebie. „Poufne" to kolejny etap w podróży do zajmowania się sobą i bycia pisarzem?

Nie myślę w takich kategoriach, raczej się zastanawiam, co bym chciał powiedzieć i kombinuję, jakich narzędzi do tego użyć. Takimi drogami podąża mój rozum. A pisarz? To są tylko nazwy. Oczywiście, gdy w stosunku do mnie ktoś używa tego słowa, jest mi miło, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiam. Istotnie, dwa lata temu podkreślałem, że już wystarczy. Czy tak będzie? Nie wiem. Wypowiadałem te słowa w niezwykle emocjonalnym momencie. Byłem rozjechany przez nienawistne komentarze i postanowiłem wycofać się na chwilę z linii strzału.

„Poufne" otwiera tekst zatytułowany „Rejwach pamięci", który jest kluczem do całego tomu. Pisze pan tam o „wynurzaniu głowy z rejwachu przeszłości" i o „nogach zaplątanych w wyschnięte korzenie".

Przychodzi taki moment – i to jest ta naturalna konsekwencja owego dbania o siebie – kiedy trzeba zacząć zerkać do przodu, a nie tylko wstecz. To nie jest proste. Jednocześnie patrzenie wstecz nie jest kwestią decyzji, ale możliwości. Staram się jak umiem najlepiej i tak właśnie mi wychodzi. Moje myśli przez lata były utkwione bardziej w tym, co za mną.

To jest także żegnanie wspomnień. Pisze pan „Co potrafisz – opowiedz trenami".

Bo tren jest jak epitafium, coś zamyka. Przynajmniej mógłby coś zamknąć. Chciałbym tego. Chciałbym zmienić punkty odniesienia, żeby umieć zamykać pewne etapy w życiu. Dlatego przystępowałem do pisania tej książki z nadzieją, że coś zamknie w mojej głowie. Nie wiem, czy tak się stanie. Być może będzie inaczej – wywoła kolejną falę czegoś, z czym się będzie ciężko rozstać.

Pomysł na żegnanie się poprzez pisanie powstał po śmierci pana ojca? Przestał pan być dzieckiem, stał się ojcem?

Ojcem jestem od dawna, od 30 lat. Moment, w którym zostaje się najstarszym członkiem rodziny, indukuje pewne myśli o przyszłości. Wszelkie złudzenia ma się już za sobą – teraz ja w tej kolejce stoję jako pierwszy. Czas zaczyna się liczyć inaczej. W ogóle zaczyna się liczyć, przedtem nie zwracałem na niego uwagi, teraz myślę, jak go wykorzystać.

Jednak mimo że chce pan spoglądać przed siebie, mocno jeszcze tkwi pan zaplątany w korzenie.

Nie ja, a bohater tej książki.

Nie potrafię tego rozdzielić, proszę mi wybaczyć.

To nie jest książka dokumentalna. Jest bardzo autobiograficzna, ale nie dokumentalna. Będę co jakiś czas się o to upominał. Być może szansa opowiedzenia tych historii jest dla bohatera sposobem na pożegnanie się z nimi. Jednak nie mam pewności, że tak zadziała, że jak je opowiem, to będę je miał z głowy. Próbuję. Ale wiem już na pewno, że otworzyły mi się w głowie drogi do wielu zapomnianych historii z mojego życia. Mógłbym dalej pisać tę książkę. Więc raczej coś się otworzyło, niż zamknęło. Przynajmniej na razie.

Czy to są ćwiczenia z formy? Olga Tokarczuk powtarza, że to właśnie małe formy są najtrudniejsze.

Pyta pani, czy ćwiczę przed pisaniem powieści? (śmiech) Nie należę do gadatliwych osób. Kiedyś taki byłem, ale im jestem starszy, tym bardziej cenię sobie zwięzłość. Myślę, że opowiadania z tomów „Poufne" i „Rejwach" są w formie i nasyceniu podobne. Teksty z „Rejwachu" z początku były malusieńkimi historyjkami, na pół strony. Wiedziałem, że tego nikt nie wydrukuje, więc je rozwijałem. Zazwyczaj autorzy piszą, a potem skracają, mnie spotkało coś dokładnie odwrotnego. Nie lubię słów, które nie służą opowiadaniu, a już nie daj Boże zdań, które nie posuwają akcji do przodu. Starałem się stworzyć destylat. Długie rozmowy, które odbywałem z moimi bohaterami z dokumentalnych książek, były obszerne, bo oddawałem im głos. Reakcją na to był „Rejwach". Chciałem opowiadać w swoim rytmie. Nie lubię dłużyzn, nudzą mnie. Jak ktoś mówi dużo i w zdaniach jest mało treści, to tracę zainteresowanie, a czasem nawet szacunek dla takiego autora. Dlatego bardzo pilnuję, by samemu tego nie robić.

W tomie „Poufne" bardzo uważa pan na słowa, delikatnie je dobiera. Tak jakby nie chciał pan urazić pamięci o tym, o czym pan pisze. Inaczej pisane były pana książki dokumentalne. Tam ostro i bezkompromisowo mierzył się pan z problemem.

Bo dialog bardzo różni się od tekstu prozatorskiego. Tam musi się dziać, żeby utrzymać uwagę czytelnika. Lubię konfrontację w rozmowie. Nie musimy się zgadzać, możemy używać sprytnych sposobów, żeby się komunikować, i one niekoniecznie muszą być „grzeczne". I tak jest na przykład w „Księdze wyjścia". Tom „Poufne" nie jest pozbawiony dialogu. W opowiadaniu „Chanuka", które jest o budowaniu kryjówek w domu, jest wiele konfrontacji, złośliwości, a bohater – pełen sarkazmu. Pyta pani, czy próbuję dbać o pamięć? Wzorce postaci z tych opowiadań były dużo bogatsze, niż to, co tam jest. Widzimy tu jedynie pojedyncze aspekty ich osobowości, tyle ile potrzeba do opowiadania. Może pani mieć dużo racji, nie mam dystansu. Nie wiem, czy ich chronię, czy dbam.

Głównym bohaterem opowieści jest człowiek, który posiada bardzo bogaty bagaż (lub skarb) doświadczeń rodzinnych.

W domu, w którym się wychowałem, rodzina była bardzo ważna. Jak byłem mały, w ogóle o tym nie myślałem. Potem zacząłem rozumieć, że jest sklejona żałobą. Wtedy zacząłem się temu bliżej przyglądać. Porzuciłem pretensje do poprzednich pokoleń. Szukałem odpowiedzi na pytanie, dlaczego tacy są. Dzieci normalnie się tym nie zajmują, rodzice ich denerwują i już. To według mnie jest objaw zdrowia psychicznego i normalności, a ja musiałem dostosowywać się do różnych rzeczy. Okazywało się, że swoim zachowaniem mogę spowodować straszliwy ból i lęk, a nie chciałem tego robić. W tym sensie rodzina była i jest dla mnie bardzo ważna. Szybko się zorientowałem, że jest w niej coś innego, niż w rodzinach moich kolegów i koleżanek ze szkoły.

Czy ta różnica dawała panu siłę, czy była obciążeniem?

Lęk nie daje siły. Z czasem zrozumiałem, że te więzi, które między nami są, działają jak wiązania chemiczne: uwalniają wielką energię. Mają potencjał nie tylko ranienia, ale i wielkiej miłości. Tę miłość dostałem. Staram się więc, by bohater „Poufnych" miał podobnych rodziców. W tym zbiorze jest opowiadanie, w którym dorosły syn pisze list do sądu i zawiera w nim krótką historię życia swoich rodziców. Pisze, że to jest niesłychane, że ludzie z takimi doświadczeniami stworzyli normalna rodzinę. Zaczyna rozumieć, skąd jest, rozumieć, że kocha, jest kochany, ale też, że jest wiele innych rzeczy, które komplikowały jego życie dotychczas i dalej będą to robiły.

Kiedy jest ten moment, w którym sobie uświadamiamy, co nas w rodzinie spaja?

Wtedy kiedy przydarza się nam pierwsza strata, kiedy świadomie kogoś tracimy.

Powiedział pan kiedyś, że najważniejszym doświadczeniem pana rodziców nie była Zagłada czy Marzec 1968 roku, ale to, że się spotkali. To niezwykle poruszająca perspektywa.

Do dzisiaj tak myślę. Oni nie mieli podstaw sądzić, że będą mieli dobre życie. Ich doświadczenia z dzieciństwa, doświadczenia ich rodziców – wszystko mówiło, że mogą się zdarzyć najgorsze rzeczy. Trafili na siebie, założyli rodzinę, urodziło się im dwoje dzieci – to przecież nie miało się wydarzyć.

Byli też dziadkowie, co także było ewenementem w takich rodzinach. Czuł pan tę wyjątkowość?

Przeciwnie – przez długi czas czułem, że coś jest nie tak w naszej rodzinie, że nas jest tak mało. Przecież wszyscy naokoło mieli wujków, ciocie, kuzynów. My nie. Dopiero z czasem zrozumiałem, że to jest wyjątkowe. Moi dziadkowie ze swoim synem, a moim ojcem, przeżyli warszawskie getto. Pokazywano ich sobie potem i mówiono: „Popatrzcie, mama, tata i syn – wszyscy przeżyli!". Słyszałem od wielu osób, których moi dziadkowie poznali po wojnie, że w ich rodzinach nie było takich cudów, a tu mama, tata i syn! Dla nich to było niesłychane.

W tych tekstach bohater postawiony jest wobec odchodzenia swoich rodziców. Czy trudno żegnać się poprzez słowo?

Żegnanie rodziców zawsze jest trudne, niezależnie od tego, jakie się ma z nimi stosunki. Mój bohater miał bardzo dobre relacje z rodzicami, więc tym ciężej jest do tego wracać. Myślenie o tym jest bardzo trudne, a pisanie jest tylko wymyślaniem sposobu na to, jak się tym podzielić. Dopóki nie rozłączy się tych dwóch rzeczy, nie wyjdzie się poza formę pamiętnikarską. Jeśli nie ma się kontroli nad czytelnikiem, nad dramaturgią, to jest to tylko zajmowanie się sobą. To nie idzie w parze z pisaniem. I dlatego pisanie nie przynosi ulgi.

Nie załatwia pan swoich spraw poprzez pisanie?

Nie da się. To są kompletnie rozdzielne zbiory. Jeśli ktoś ma takie oczekiwania, to jest w wielkim błędzie i bardzo się rozczaruje. Ta książka powstała z potrzeby dzielenia się. Tak jak zresztą wszystkie poprzednie.

W tomie „Poufne" używa pan obrazów, które na długo pozostają w czytelniku, np. szuflada, w której fajki ojca leżą obok maminych serwetek ze śladami po kawie. Czy to także taktyka pisarska?

Tak właśnie odbieramy świat: wielozmysłowo. Opowieść o biurku, w którego szufladzie leżą fajki i serwetki jest w dużej mierze opowieścią o zapachu. Wystarczy przy nim usiąść, by poczuć.

Biurko to dziedzictwo, pamiątka podkreślająca ciągłość.

W rodzinach, o których piszę, możliwość dziedziczenia krzesła czy biurka traci ciągłość i powraca dopiero w pierwszym urodzonym po wojnie pokoleniu. Sprzed wojny nie ma nic. Nie ma zdjęć. Zostały tylko imiona, nazwiska, adresy, w niektórych przypadkach daty i miejsca śmierci. Dziedziczymy rzeczy, których nasi rodzice ani dziadkowie nie odziedziczyli. To ma znaczenie – znowu jesteśmy jak wszyscy.

Dlaczego jest ważne, by być jak wszyscy?

Są rzeczy, bez których odczuwa się deficyt. Nie trzeba być we wszystkim jak wszyscy, ale jak się niektórych rzeczy nie ma, to jest bardzo smutno. Bycie w żałobie po ludziach, których się nie znało, jest bardzo smutne i na to się nie ma wpływu.

Odbył pan wiele spotkań autorskich. Po „Rejwachu", „Księdze wyjścia", „Oskarżam Auschwitz" stał się pan specjalistą od traumatycznych historii żydowskich. Jakie były te spotkania?

To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie. Działy się tam rzeczy, które najpierw wydawały się zaskakujące, a później stały się codziennością. Spotykałem ludzi, którzy otwarcie odbierali mi prawo do bycia Polakiem. Do dzisiaj nie wiem, co dawało im to prawo. Z czasem milczenie pozostałych uczestników tych spotkań stawało się coraz boleśniejsze. Spotykałem także cudownych ludzi i odbyłem wiele ciekawych rozmów, które wiele mnie nauczyły. Przyszedł moment, w którym zrezygnowałem z kolejnych spotkań, uznałem, że nie ma powodu, dla którego muszę tego słuchać. Nie ma też dobrej odpowiedzi na wykrzyczane przez dziarskich mężczyzn w średnim wieku nakazy, bym wyjechał do swojego kraju. Jestem u siebie. Tak samo jak ludzie, którzy te słowa wykrzykiwali. Mieszkamy w jednym kraju.

„Księga wyjścia" ukazała się w szczególnym momencie – w marcu 2018 roku. To był trudny moment dla stosunków polsko-żydowskich i polsko-izraelskich.

Ta sytuacja wielu kojarzyła się z wydarzeniami marca 1968 roku. Nowela do ustawy o IPN brzmiała źle i wywoływała zaognienie relacji polsko-żydowskich i polsko-izraelskich. W kontekście moich spotkań autorskich spowodowała dwie rzeczy. Po pierwsze na spotkania ze mną przychodziło więcej ludzi, którzy podkreślali, że to, co się dzieje, nie dzieje się w ich imieniu. Po drugie przychodziło dużo ludzi zachęconych tym, że można dzisiaj mówić Żydom, żeby pisali w swoim języku i mieszkali w swoim kraju. To bardzo prosty, ale niezawodny sposób na antagonizowanie. Okazało się ponownie, że kładzenie na stół karty antysemickiej winduje sondaże i że to się jednak opłaca.

W jakim punkcie jesteśmy teraz?

Dziś po raz kolejny rząd i parlament ma w swych rękach losy ultranacjonalistycznych organizacji i nie zakazuje ich działalności. Organizacje typu ONR, które atakowały Żydów na uniwersytetach przed wojną i tłukły szyby w żydowskich sklepach, dziś znów mają się bardzo dobrze. Nie odczytuję tego jako dobrą wróżbę.

Planuje pan spotkania z czytelnikami?

Oczywiście, dostaję bardzo dużo sygnałów, że czytelnicy chętnie się ze mną spotkają i chcą rozmawiać. To wielka przyjemność dla autora poznać swoich odbiorców i konfrontować się z odbiorem nowego tekstu.

Czy to, co wydarzyło się w okolicach marca 2018 roku, to najsilniejsze pana doświadczenie jako polskiego Żyda?

Moi rodzice i dziadkowie mówili o Polsce: „tu potrafi się dziać". Teraz i ja to widzę. Okazuje się, że mnie to dotyczy i też będę żył w rasistowskich czasach. Jednak w moim życiu najtrudniejszy był czas, kiedy doznałem przemocy fizycznej w szkole. Teraz nie sądzę, by groziła mi przemoc fizyczna – choć słyszę, jak naiwne jest to zdanie.

Czy ta książka pana zmieniła?

Jeszcze tego nie wiem. Na razie jestem na tym samym etapie, na którym byłem w trakcie pisania. Dopóki nie zobaczę, co wyczytał mój czytelnik, nic się nie zmieni. 

—rozmawiała Aldona Wołłk-Łaniewska, dziennikarka Polskiego Radia

Mikołaj Grynberg (ur. 1966) – fotograf i pisarz, z wykształcenia psycholog. Autor albumów „Dużo kobiet" (2009) i „Auschwitz – co ja tu robię?" (2010). Wydał trzy zbiory rozmów: „Ocaleni z XX wieku" (2012), „Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne" (2014) oraz „Księgę wyjścia" (2018). W 2017 roku ukazał się „Rejwach" – jego pierwszy tom opowiadań. 10 czerwca ukaże się kolejny: „Poufne".

Plus Minus: Czy nie jest pan zmęczony historiami dotyczącymi Zagłady?

Wiem jedno – muszę regulować ich obecność w moim życiu, a nie otoczenie. Nie może być tak, że każdy kto ma ochotę mi coś opowiedzieć, może to zrobić, nie pytając mnie o zgodę. Nie jestem wytrzymalszym człowiekiem od innych i nie można we mnie wlewać najstraszniejszych historii świata bez pytania. Każdy człowiek ma jakąś odporność.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami