Za każdym razem rzesze katolickich intelektualistów, publicystów stają dzielnie do boju z ideowym bytem ustawionym jako wygodny chłopiec do bicia, co pozwala wykazać wyższość katolickiego spojrzenia i myślenia, a także wyjaśnić, skąd biorą się nasze chrześcijańskie niepowodzenia w głoszeniu Ewangelii. Też to robiłem i zapewne jakoś nadal robię. Winny zawsze jest ktoś inny. Błędne systemy filozoficzne, które ogarnęły Europę, wrogie ideologie, psychologizacja wiary, względnie wroga infiltracja. W nas winy nie ma. My znamy prawdę, ale inni, wrogowie, obcy uniemożliwiają nam jej głoszenie. I biada temu – a i mnie zdarzało się stawać z takimi osobami w szranki – kto wskazywał, że sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana, że na kryzys rodziny składają się nie tylko knowania genderystów i feministek, ale i obiektywne przemiany kulturowe czy ekonomiczne. Gdy ktoś zauważał, że psychoanaliza – choć w wydaniu Freuda zawiera w sobie także silny ładunek antyreligijny – ma również niemały potencjał głębszego zrozumienia natury ludzkiej, taki ktoś wyłamywał się z szeregu, a to oznaczało, że z pewnością popadał w niezdrowy modernizm albo w kwestionowanie – i to z wewnątrz – autorytetu Kościoła. Choć z prawdą wiele wspólnego to nie miało, to okazja do połajanek była gotowa. Znam wszystkie te mechanizmy aż nadto dobrze, bo sam w tym wszystkim uczestniczyłem.




Dlaczego o tym piszę? Bo mam wrażenie, że jednym z problemów Kościoła w Polsce jest to, że jest on wspólnotą zewnątrzsterowalną i do tego skupioną głównie na diagnozowaniu zagrożeń zewnętrznych, co zwalnia od konieczności zmierzenia się ze swoimi zaniedbaniami. Zewnątrzsterowalność przejawia się w tym, że zamiast skupić się na głoszeniu własnej doktryny – poczynając od prawdy o zmartwychwstaniu, a na katolickiej nauce społecznej kończąc – skupiamy się na walce z innymi. Efekt jest taki, że katolicyzm kojarzy się – szczególnie poza Kościołem – nie tyle z pozytywnym przekazem Ewangelii, z wielkimi rozważaniami św. Tomasza z Akwinu czy teologią Josepha Ratzingera, ile z postawą anty: antygenderową, antypostmodernistyczną, antyfeministyczną czy – za sprawą ostatniego wywiadu abp. Marka Jędraszewskiego – antypsychoanalityczną. Wielu Polakom, także tym nominalnie wierzącym, łatwiej powiedzieć, w co katolik wierzyć nie powinien, niż w co wierzy... Identycznie jest z przekazem moralnym, o wiele więcej jest o zakazach niż o powinnościach, a jeszcze mniej o konfliktach moralnych, wartościach, których zachowanie bywa ze sobą sprzeczne itd.

Wywiad, jakiego udzielił tygodnikowi „Sieci" abp Jędraszewski, jest idealnym przykładem tego myślenia. Przykładem szukania przyczyn problemów wyłącznie na zewnątrz (w najlepszym razie w rodzinach, ale nigdy nie w samej instytucji), przykładem wskazywania przeciwników i wreszcie kreowania wirtualnej, idealnej rzeczywistości. Jeśli świat wygląda inaczej, niż chce tego metropolita krakowski, tym gorzej dla świata – chciałoby się sparafrazować przypisywane niegdyś Heglowi powiedzonko. Jeśli jednak pozostać w tym paradygmacie myślenia, to nic nie da się poprawić, nic nie da się zmienić w samym sobie, a jedyne, co nam zostaje, to oczekiwanie, aż ludzie, młodzi i starzy, zrozumieją swój błąd, zatęsknią i wrócą do Kościoła. Kłopot polega tylko na tym, że tak czekając, możemy się doczekać tylko tego, że i ci, którzy w Kościele jeszcze są, powoli z niego odpłyną.