Wojewódzka Stacja Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego "Meditrans" w Warszawie to największa na Mazowszu i jedna z największych w kraju jednostka tego typu. Dysponuje 62 zespołami ratowniczymi i rocznie wykonuje ok. 200 tys. wyjazdów do pacjentów z terenu stolicy i powiatów sąsiednich. Od kilku miesięcy jej pracownicy są na pierwszej linii walki z pandemią koronawirusa. Nie ulega więc wątpliwości, że powinni mieć najlepsze zabezpieczenia przed zakażeniem COVID-19. Rzeczywistość bywa jednak inna.
Z Onetem skontaktował się ratownik z załogi jednej z warszawskich karetek. Postanowił pokazać, w jakich warunkach każe im się pracować, a właściwie z jakimi zabezpieczeniami. Prosił o zachowanie anonimowości w obawie o utratę pracy. Na spotkanie przyniósł jedną z masek ochronnych, jakie w ramach zabezpieczenia przed zarażeniem koronawirusem dostają załogi karetek. Kiedy ją prezentował, już przy jej rozkładaniu odpadł filtr, który miał ułatwiać oddychanie. Natomiast przy zakładaniu na twarz rozkleiły się jej dwie warstwy.
- Przecież to jest jakiś koszmar. To "coś", co ma nas chronić przed zarażeniem koronawirusem, rozpada się w rękach. Proszę sprawdzić jakość tego materiału, prawie jak karton. A w środku jest to wyłożone jakimś sztucznym, plastikowym tworzywem, przypominające łudząco takie, którym owija się zawartość przesyłek pocztowych. Nie ma w tym jak oddychać i tak naprawdę nie ma tu mowy o żadnych filtrach i zabezpieczeniach. To jest po prostu atrapa maski - tłumaczy rozmówca Onetu.
- I jest tego więcej. Nieoficjalnie mówi się, że są to te maseczki, które przyleciały z Chin tym największym na świecie samolotem świata, a po wyładowaniu okazały się bezużyteczne, bo nie spełniające żadnych norm. To już wolę za własne pieniądze kupić profesjonalną maskę ochronną, niż jeździć do pacjentów w tym "czymś", co się nam oferuje i co stanowi dla nas zagrożenie - dodaje ratownik i podkreśla, że wielu jego kolegów również zaopatruje się w profesjonalne maski we własnym zakresie, żeby w pełni się zabezpieczyć.