Wojciech Staroń: Podróże uczą tolerancji

Dokumentalista i autor zdjęć do „Rodziny na sprzedaż" mówi Barbarze Hollender o pracy w Argentynie.

Aktualizacja: 30.11.2017 19:16 Publikacja: 29.11.2017 17:15

Wojciech Staroń, (ur. 1973), „Rodzina na sprzedaż” z jego zdjęciami od piątku w kinach

Wojciech Staroń, (ur. 1973), „Rodzina na sprzedaż” z jego zdjęciami od piątku w kinach

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Co pana gna po świecie?

Wojciech Staroń: Podróże zawsze były dla mnie inspiracją. Szansą na poznawanie różnych kultur, ludzi, a przy okazji samego siebie. Wszędzie szukam ciekawych projektów.

Argentyna zajmuje w tych podróżach miejsce szczególne. Na ekrany wchodzi właśnie „Rodzina na sprzedaż" Diego Lermana z pana zdjęciami, ale to nie pierwszy film, przy którym pan tam pracował.

To prawda. W 1999 roku pojechaliśmy z żoną do Ameryki Południowej na wymianę studencką. Ponad rok spędziliśmy na pograniczu Argentyny i Boliwii, gdzie nakręciłem dokument „El Misionero" – o ojcu Kazimierzu Strzępku, redemptoryście pracującym wśród andyjskich Indian. Tam również urodził się wtedy nasz syn Janek. Po ośmiu latach wróciliśmy do Argentyny. Małgosia uczyła polskiego w miejscowości, gdzie żyli potomkowie polskich emigrantów, a ja realizowałem „Argentyńską lekcję", której bohaterami byli Janek i jego argentyńska rówieśnica. W czasie tego dwuletniego pobytu poznałem wielu filmowców. Zacząłem z nimi współpracować.

Za zdjęcia do „Nagrody" Pauli Markovitch dostał pan w 2011 roku Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie.

Paula przygotowywała autobiograficzny film o dziewczynce, która za rządów junty, razem z matką, ukrywała się w małym miasteczku nad oceanem. Szukała operatora spoza Ameryki Południowej, ze świeżym spojrzeniem na tamtejszy świat. Obejrzała moje dokumenty „Syberyjska lekcja" i „Na chwilę". Powiedziała mi potem, że dostrzegła w nich interesujące portrety dzieci.

„Rodzina na sprzedaż" to dramatyczny portret kobiety, która rozpaczliwie marząc o macierzyństwie, decyduje się na nielegalną adopcję. Ale też obraz skorumpowanej Argentyny.

W tym filmie razem z bohaterką zagłębiamy się w przestępczy świat, związany z handlem dziećmi. „Rodzina na sprzedaż" staje się ważnym głosem przeciwko deprawacji i tolerowaniu nieprawidłowości.

To drugi film, który robi pan z Diego Lermanem. Jesteśmy świadkami narodzin stałego teamu reżyser–operator?

Mam nadzieję, bo dogadujemy się świetnie. Mamy zbliżoną wrażliwość, w ten sam sposób staramy się przekładać scenariusz na obrazy. Podobne rzeczy nas wzruszają i ciekawią.

Jak się pracuje w Argentynie?

Świetnie. W Polsce przywiązujemy wagę do hierarchii. Mamy skłonność do budowania elit i tworzenia przedziałów. W Argentynie na planie panuje całkowite partnerstwo. Trzeci asystent oświetlacza może usiąść w czasie przerwy przy stoliku z reżyserem i podsunąć mu pomysł, zjeść z nim obiad, porozmawiać. Tam nie podkreśla się, jak u nas, funkcji producenta, reżysera. Jest grupa ludzi zafascynowanych jakąś historią, próbujących razem stworzyć coś fajnego.

Polubił pan ten kraj?

Bardzo. Argentyńczycy są otwarci, szczerze mówią o tym, co dla nich ważne, co ich boli, cieszy. Nie uznają konwenansów. Ja się w takiej atmosferze dobrze czuję. Zanim rozmawiamy o koncepcji zdjęć, najpierw gadamy o rodzinie, dzieciach. Życie jest tam na pierwszym miejscu. Poza tym pracuję z reżyserami należącymi do tego samego pokolenia co ja, mamy dużo wspólnych tematów, lubimy podobne filmy, książki, muzykę.

Różnice kulturowe nie utrudniają kontaktu?

Zaskoczę panią: mam wrażenie, że my, Polacy, dużo bardziej różnimy się na przykład od Niemców niż od Argentyńczyków. Zresztą tam żyje wielu potomków imigrantów z Europy Wschodniej. Także w przemyśle filmowym sporo jest osób o europejsko-żydowskich korzeniach. Reżyserka „Nagrody" Paula Markovitch, jeden z koproducentów „Rodziny na sprzedaż", twórca „Dzikich historii" Damian Shifron czy „Paszportu do raju" Daniel Burman, mają polskie korzenie, Diego Lerman – ukraińskie. Może także dlatego łatwo jest nam porozumieć się. Nie czuje się wielkiej różnicy kultur.

Pracuje pan w Argentynie, ale też w Szwecji, w Rosji, na Łotwie. Czego uczy takie życie w drodze, w różnych krajach?

Otwartości, tolerancji. I że w gruncie rzeczy ludzie pod każdą szerokością geograficzną w podobny sposób kochają i cierpią, tak samo przeżywają radość i rozpacz.

Mówi pan o tolerancji. Powroty do podzielonej Polski są trudne?

Bardzo. Kiedyś Polacy wyznawali różne wartości, jedni byli trochę bardziej na lewo, inni na prawo, ale udawało się wiele problemów wspólnie rozwiązywać. Teraz narasta nienawiść. To chora, niebezpieczna sytuacja. Odwracamy się od wartości uniwersalnych, europejskich. W kinie też robi się niebezpiecznie. Ostatnio eksperci z komisji dokumentalnej jawnie przyznali, że nie interesują ich zagraniczne festiwale. Grozi nam ksenofobia, przeświadczenie, że jesteśmy pępkiem świata, mesjaszem narodów.

Człowieka żyjącego na walizkach boli to szczególnie?

Między miłością a rozpaczą

Oczywiście. Bardzo szanuję patriotyzm, ale boję się nacjonalizmu. Wiem, że każde zamknięcie na świat źle się kończy. I nie chciałbym, żebyśmy się skazali na kulturalną banicję.

Rzeczpospolita: Co pana gna po świecie?

Wojciech Staroń: Podróże zawsze były dla mnie inspiracją. Szansą na poznawanie różnych kultur, ludzi, a przy okazji samego siebie. Wszędzie szukam ciekawych projektów.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Rekomendacje filmowe na weekend: Kino oparte na faktach
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Film
„Back To Black” wybiela mrok życia Amy Winehouse
Film
Rosja prześladuje jak za Stalina, a Moskwa płonie w „Mistrzu i Małgorzacie”
Film
17. Mastercard OFF CAMERA: Nominacje – Najlepsza Aktorka, Aktor i Mastercard Rising Star
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Film
Zbrojmistrzyni w filmie "Rust" skazana na 18 miesięcy więzienia