Kiedy na przełomie roku pojawiły się w mediach – także w „Rzeczpospolitej" – doniesienia o inwigilacji dziennikarzy i prawników zajmujących się aferą taśmową za rządów PO, komentowałem to ostro: „Platformo, przeproś za nielegalne podsłuchy, nadużywanie władzy oraz niszczenie dowodów. I nie broń swych funkcjonariuszy, gdy upomni się o nich prawo".
Popełniłem błąd. Założyłem, że urzędnik państwa tak znamienity jak komendant główny policji wie, co mówi. A to inspektor Zbigniew Maj podsycał informacje o masowej nielegalnej inwigilacji. Według niego miała być ona prowadzona przez Biuro Spraw Wewnętrznych, czyli specjednostkę zajmującą się tropieniem przestępstw wśród policjantów. Maj zarządził w BSW audyt, a wcześniej wyciął w pień wszystkich jego szefów.
Premier Beata Szydło poinformowała o inwigilacji w broszurze rozesłanej w połowie stycznia do wszystkich europosłów przed debatą na temat sytuacji w Polsce. „Ponad 80 dziennikarzy i prawników, którzy zajmowali się sprawą obciążających poprzedni rząd nagrań, znalazło się na podsłuchu" – napisała. Wtórował jej szef resortu sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Politycy popełnili nawet większy błąd ode mnie – bo i pani premier, i pan minister mieli możliwość sprawdzenia doniesień komendanta, a dali aferze podsłuchowej państwowy glejt wiarygodności.
Ponieważ prokuratura zbadała słynny audyt Maja i uznała, że to kupa makulatury, trzeba na tę sprawę spojrzeć inaczej.
W wersji Maja od początku było kilka bardzo poważnych luk. Komendant powtarzał, że wdrożył postępowania dyscyplinarne wobec siedmiu policjantów. Tyle że – według naszych ustaleń – w tym gronie był tylko jeden pracownik BSW. W dodatku to policjant odpowiedzialny za prowadzenie rejestrów, nie za pracę operacyjną. Oczywiście, mógł fałszować dokumenty dla tych, którzy nielegalnie podsłuchiwali. Ale czemu żaden z podsłuchujących nie jest objęty postępowaniem dyscyplinarnym? Ani MSW, ani Komenda Główna Policji przez kilka tygodni nie zdołały nam odpowiedzieć na to pytanie.