[b]Rz: Przez kilka dni polskie media żyły historią dziennikarza TVN Kamila Durczoka, który poza ekranem zrugał jednego ze współpracowników. Jego niewybredne słowa przedostały się do Internetu. Panu zdarzyła się podobna przygoda.[/b]
[b]Józef Zych:[/b] Wokół tej historii narosło wiele mitów. A było tak: jako marszałek Sejmu miałem zwyczaj przychodzić na obrady pięć minut wcześniej. Wtedy posłowie podchodzili do mnie ze swoimi sprawami. Jeden z parlamentarzystów przyszedł tego dnia i powiedział, że zostawił swoją kartę do głosowania w domu. Chciał, żebym natychmiast zezwolił na wyrobienie mu nowej karty. Zdenerwowałem się i powiedziałem: „co ty mi tu, k..., dajesz”. Okazało się, że mikrofony były włączone i moje słowa poszły w Polskę. Wybuchła spora afera.
[b]Mocno się panu oberwało?[/b]
Najostrzej zareagowała moja żona, która dała mi potężną burę. Jedna ze stacji radiowych przeprowadziła wśród warszawiaków sondę na ten temat. Osoby oburzone argumentowały, że marszałkowi Sejmu nie przystoi używanie takich słów. Było też wiele innych osób, które mówiły, że Zych to swój chłop. Pamiętam, że w pierwszym po tamtym zdarzeniu badaniu popularności polityków moje notowania wzrosły o 7 punktów procentowych. Marszałek Borowski żartował nawet, że to było celowe zagranie PR z mojej strony.
[b]Przeprosił pan za swoje słowa?[/b]