[b]Rz: Kule ważą tyle samo co w ubiegłym roku, czy jednak czuło się je w dłoniach jakoś inaczej?[/b]
[b]Justyna Kowalczyk:[/b] Nastrój był zupełnie inny, bo wtedy walczyłam w Falun do ostatniego biegu, a teraz Pucharu Świata mogłam być pewna właściwie już po Canmore. Oswoiłam się z nim. Z tymi dwiema mniejszymi kulami, które zapewniłam sobie później, też. Ale ich wręczanie to jest najbardziej wzruszająca ceremonia narciarstwa. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Sam moment ma w sobie coś magicznego. Najbardziej poruszająca chwila w karierze.
[b]Bardziej niż igrzyska?[/b]
Tak. Nie porównuję medali z pucharami, mówię tylko o emocjach. Może to jest trochę tak, że z igrzysk zapamiętam biegi, a nie medale i ich wręczanie. A w Pucharze Świata startów jest tyle, że się zacierają wspomnienia i zostaje to finałowe. To jest taka długa wędrówka. Zaczynamy w listopadzie, docieramy do mety pod koniec marca. Bywa dobrze, bywa źle, są ciężkie podróże, szczęście i pech. A na koniec się okazuje, że jestem najlepsza, znów. I to z taką przewagą. W niedzielę od rana słyszałam w hotelu „dzień dobry, mistrzyni”. Gdy zaczynałam karierę, jako nastolatka, nigdy nie przypuszczałam, że będę miała kiedyś taką paradę jak tu w Falun. Chyba dlatego cieszyłam się na podium bardziej niż w Whistler.
[b]