Pisaliśmy o tym w internetowym wydaniu ,,Rz” w sobotę. W czerwcu 2010 r. sąd nakazał zwrócić sprawę Nangar Khel do prokuratury, by spróbowała zdobyć dodatkowe dowody. Śledczy z nakazu wywiązali się w niewielkiej części. Sąd postanowił więc działać sam. – Materiały do nas spłynęły. Nie chcę jednak mówić o ich treści przed rozprawą – ucina ppłk Rafał Korkus, rzecznik Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie.
Jak udało nam się ustalić, sąd nie zdołał zrealizować wszystkich zamierzeń. Nie zdobył np. zapisów z nasłuchu ISAF, który w dniu akcji mieli prowadzić Amerykanie. Na wniosek polskiej strony zaprzeczyli oni, by w ogóle dysponowali takim materiałem. Raczej nie zostanie też przesłuchany płk Martin Schweitzer, dowódca 4. Grupy Bojowej Armii USA, która stacjonowała w Afganistanie, choć tu nie zapadła jeszcze ostateczna decyzja. Sąd dysponuje za to opinią biegłych kartografów, którzy stworzyli symulację ukształtowania terenu i ustawienia moździerza.
– Wszelkie wątpliwości, których nie da się usunąć, muszą być interpretowane na korzyść oskarżonych. Jestem optymistą – mówi Tomasz Krzyżanowski, adwokat jednego z żołnierzy. Coraz więcej osób związanych ze śledztwem sugeruje, że sąd może zmienić kwalifikację czynu na nieostrożne użycie broni.
Sprawa wraca na wokandę 1 marca. Terminy kolejnych rozpraw wyznaczono na 2 i 3 marca. Wtedy najprawdopodobniej proces się zakończy.
Do wydarzeń w Nangar Khel doszło w sierpniu 2007 r. Pociski z moździerza wystrzelone przez polskich żołnierzy spadły na samotne zabudowania. Zginęło kilku cywilów. Sześciu polskich żołnierzy odpowiada przed sądem za zbrodnię wojenną, siódmy za ostrzelanie obiektu cywilnego. Grozi im odpowiednio dożywocie i 25 lat więzienia. Żołnierze nie przyznają się do winy.