Paweł Wilkowicz
Gol, na który się czeka osiem lat, wyglądał bardzo pospolicie. Nie trzeba było do niego Wayne'a Rooneya, do bramki trafiłby każdy, kto akurat znalazłby się w tym miejscu. Podawał Steven Gerrard, który znów był wielki jako przywódca drużyny, dwóch ukraińskich obrońców próbowało wybić piłkę, ale tylko zmieniali jej lot, aż bramkarz Andrij Piatow przepuścił ją pod ręką, a nadbiegający Rooney przystawił głowę.
To jego pierwszy gol w wielkim turnieju od 2004. Mało urodziwy, ale bardzo ważny. Bramka, która dała Anglii awans z pierwszego miejsca w grupie, a Ukrainę skazała na ten sam los co Polskę. Nawet w dość podobnych okolicznościach. To gospodarze mieli w Doniecku przewagę, ale nie potrafili jej wykorzystać, a rywalowi wystarczyły dwie szanse. Pierwszą zmarnował Rooney, któremu poza golem ten wieczór średnio się udał.
Ukraina odpadła, ale będzie miała teraz nad Polską tę przewagę, że może zrzucić część winy na kogoś innego. – Nie podyktował karnego, nie uznał nam gola – wyliczał swoje pretensje do węgierskiego sędziego Viktora Kassaia trener Oleg Błochin. Kontrowersyjna była zwłaszcza sytuacja z nieuznanym golem. Ukraina przegrywała 0:1, gdy po akcji Marko Devica piłka – jak się wydawało – minęła linię całym obwodem, zanim jej nie wybił John Terry. Ale wcześniej w tej akcji był chyba spalony.
Potem już Ukraina tak dobrej okazji nie miała, nie pomógł jej rezerwowy Andrij Szewczenko, który zaczął turniej świetnie, a kończy rozbity, z bolącymi kolanami i zapewne właśnie pożegnał się z reprezentacją. Trener Oleg Błochin zatrzymał na ławce nie tylko jego, ale też Andrija Woronina. Postawił na młodszych, świetnie grali zwłaszcza Andrij Jarmolenko i Jewhen Konoplianka. Ale goli się kibice ukraińscy nie doczekali. W Doniecku Ukraińcy grali już siódmy raz i jeszcze tu nie zwyciężyli.