„Na podstawie rozporządzenia o ograniczeniach pobytu w Generalnym Gubernatorstwie z dnia 13 września 1940 r. tworzy się w mieście Warszawie dzielnicę żydowską (...). Żydzi mieszkający poza dzielnicą żydowską mają przesiedlić się do dzielnicy żydowskiej do dnia 31 X 1940 r. Wolno im zabrać ze sobą tylko pakunek uchodźczy i pościel” – głosiło rozporządzenie Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego. W styczniu 1941 roku na odgrodzonym od reszty miasta terenie obejmującym powierzchnię 2,6 km kw. mieszkało już ok. 400 tys. Żydów. Maksymalną liczbę ludności – 460 tys. – getto osiągnęło trzy miesiące później. Od zamknięcia dzielnicy w październiku 1940 roku do połowy 1942 roku zginęła jedna czwarta mieszkańców. Umierali wskutek panoszących się epidemii i braku dostępu do lekarstw albo zamordowani przez Niemców, którzy strzelali do cywilów na oślep. Ale najgorszy był głód.
17-letnia Mary Berg (wł. Miriam Wattenberg) w „Dzienniku z getta warszawskiego”, dzięki któremu świat dowiedział się o tragicznym losie mieszkańców getta, 12 czerwca 1941 roku zanotowała: „Stale napływają nowi uchodźcy. Są to Żydzi z prowincji, których obrabowano ze wszystkiego, co posiadali. Są obdarci, bosi i mają tragiczne oczy głodnych. W większości to kobiety i dzieci. Przechodzą pod opiekę Gminy, która umieszcza ich w tzw. domach. Tam wcześniej czy później umierają. Odwiedziłam taki dom. Jest to zdewastowany budynek. Ściany działowe wyburzono, by utworzyć wielkie sale; nie ma wygód, kanalizacja zniszczona. Pod ścianami prycze z desek nakryte szmatami. Tu i ówdzie leży brudna, czerwona pierzyna. Widziałam półnagie, brudne dzieci leżące apatycznie na podłodze. W kącie siedziała śliczna cztero- czy pięcioletnia dziewczynka, płakała. Nie mogłam się powstrzymać, by nie pogłaskać jej zwichrzonych, jasnych włosów. Dziecko spojrzało na mnie wielkimi, niebieskimi oczami i powiedziało: »Jestem głodna«”.
A jednak gdyby nie dzieci, umieralność byłaby jeszcze wyższa. To właśnie na barkach najmłodszych mieszkańców getta spoczywał często ciężar zaopatrzenia rodzin w żywność. Ludwig Hirszfeld w swoim pamiętniku opowiada o dziecięcych szmuglerach. „Mury posiadają parę wylotów. U wylotu stoi straż, w miejscowej gwarze wacha. Przy wasze od strony dzielnicy chmary oberwanych dzieci, po stronie aryjskiej – tłumy gapiów. Gdy Niemiec się odwraca, przebiegają na drugą stronę, gdzie zakupują trochę kartofli lub chleba, kładą pod łachmanki i tą samą drogą starają się wracać. Te dzieci przedłużyły życie pół miliona mieszkańców dzielnicy o rok”. Wspomina o nich także Emanuel Ringelblum w „Kronice getta warszawskiego”: „Na rogu Chłodnej i Żelaznej jakiś chłopczyk lamentował, wyrywał sobie włosy i drżał cały jak w febrze. Patrzył błagalnie na straż, która mu zagrabiła worek. Płacz dziecka nie wywarł żadnego wrażenia na okrutnym żandarmie. Nie tak dawno aresztowano policjanta żydowskiego za udział w szmuglu. Nadeszła już z Oświęcimia depesza o jego śmierci”. Jeden ze szmuglerów, Symcha Motyl, relacjonował: „Wydostałem się z getta dachami. Udałem się do znajomego kupca szmuglera, który miał swoją metę na rogu Sosnowej i Złotej. O umówionej porze dało się słyszeć lekkie stąpanie po dachu i cichy zgrzyt, pochodzący z otwierania klapy na dachu przy kominie. Z góry zaświecono latarką i jakaś postać w skarpetkach bezszelestnie wsunęła się do środka. Był to łącznik strony aryjskiej. Natychmiast przystawiono drabinę do otworu i tym razem zamiast ludzkiej postaci wsunął się worek jakiegoś zboża”. Najpiękniej dziecięce bohaterstwo opisała Henryka Łazowertówna w wierszu „Mały szmugler”: „A jeśli dłoń losu znienacka/ Dosięgnie mnie kiedyś w tej grze/ To zwykła jest życia zasadzka/ Ty, Mamo, nie czekaj już mnie/ Nie wrócę już do Ciebie/ Nie dotrze z dala głos/ Uliczny pył pogrzebie/ Stracony dziecka los/ I tylko jedną prośbą/ Na wargach grymas skrzepł/ Kto tobie, moja Mamo/ Przyniesie jutro chleb”.
W lipcu 1942 roku hitlerowcy rozpoczęli w getcie pierwszą akcję wysiedleńczą. Zamknięto tzw. małe getto, wywożąc liczne transporty do obozów zagłady, głównie Treblinki. Do końca roku wywieziono ok. 300 tys. ludzi. Marek Edelman pisał: „Niemcy, nie przebierając w środkach, stosują nowy chwyt propagandowy. Przyrzekają i dają każdemu ochotniczo zgłaszającemu się do wyjazdu 3 kg chleba i 1 kg marmolady. To wystarcza. Dalej już propaganda i głód robią swoje. Pierwsza daje do ręki niezbity argument przeciwko wszelkim »bajkom« o komorach gazowych (»bo po cóż by dawali chleb, gdyby chcieli mordować«), głód – jeszcze mocniejszy, przysłania wszystko obrazem trzech brązowych, wypieczonych bochenków. Ich smak już prawie wyczuwalny, bo przecież oddziela cię od nich tylko krótka droga z domu na Umschlagplatz, z którego odchodzą wagony, sprawia, że oczy przestają widzieć, co czeka na końcu drogi; ich zapach, znany, dobry, odurza, mąci myśl, która przestaje rozumieć to, co na pozór takie oczywiste. Fala ludzka napływa, rośnie, zalewa plac, trzy duże, trzypiętrowe budynki poszkolne. Ludzi jest więcej, niż wymaga tego czterodniowy nawet kontyngent, ludzie są na zapas. Po 4 – 5 dni czekają na załadowanie do wagonów. Wypełniają każdą wolną przestrzeń, cisną się do gmachów, biwakują w pustych salach, korytarzach, na schodach. Brudne, lepkie błoto zalewa podłogi. Wody w kranach nie ma, ubikacje są zatkane. Co krok noga grzęźnie w kale. Zapach potu i moczu dławi w gardle. Noce są zimne, w oknach nie ma szyb. Niektórzy mają na sobie tylko koszule nocne, szlafroki.
Drugiego dnia głód gryzie już żołądek bolesnymi skurczami, zeschnięte, popękane wargi męczą się bez kropli wody. Dawno już skończyły się czasy trzech bochenków chleba. Dzieci rozpalone, spocone, leżą bezsilnie w ramionach matek. Dorośli kurczą się w sobie, maleją, szarzeją. Możliwości wyjścia z Umschlagu istnieją, ale są kroplą w morzu wobec tysięcznego tłumu oczekującego ratunku. Co dzień rano i wieczorem zmieniają się drużyny pracowników w białych fartuchach, z dowodami pracy w ręku. Wystarczy ubrać więc kogoś w biały fartuch, a łatwo już wyprowadzić go z ekipą pielęgniarek i lekarzy. Pielęgniarki biorą dzieci na ręce, podając je za swoje. Gorzej jest ze starcami. Tych można tylko odesłać na cmentarz lub do szpitala dla dorosłych, na co znów, nie wiadomo dlaczego, pozwalają Niemcy. W karetkach pogotowia lub trumnach przemyca się więc owych zdrowych ludzi poza obręb Umschlagu. Niemcy zaczęli jednak sprawdzać karetki i stan zdrowia »chorych«. Wobec tego, żeby dowód był namacalny, w małym pokoiku w ambulatorium, bez znieczulenia, na żywo łamie się nogi owym wybranym starcom i staruszkom, którzy dzięki tej lub innej prośbie czy protekcji przeznaczeni zostają na chwilowe odroczenie śmierci. Poza tymi sposobami »pomaga« też ludziom na własną rękę policja żydowska, biorąc »od głowy« za wyprowadzenie bajońskie sumy w pieniądzach, złocie, kosztownościach. Ci, których uratowano, a było ich przecież stosunkowo tak mało, wracają tu najczęściej po raz drugi i trzeci, by wreszcie zginąć w nieubłaganej głębi wagonów”.