W afrykańskich “campach” mniej lub bardziej normalnie funkcjonowały różne szkoły. Założono ich 57: 21 powszechnych, 7 średnich ogólnokształcących, 13 średnich zawodowych i kilka muzycznych. Choć były problemy z podręcznikami, to niektórzy, co bardziej pilni uczniowie, zdawali nawet maturę. Funkcjonowały także szpitale, które w rejonach malarycznych miały mnóstwo pacjentów. Wśród uciekinierów kwitło wszelkiego rodzaju harcerstwo. Jedna z licznych wycieczek zaprowadziła nawet kilku śmiałków aż na szczyt najwyższej góry kontynentu – Kilimandżaro.
Pewnym problemem dla Polaków na Czarnym Lądzie były dzikie zwierzęta. Te duże i te małe. Tak śmierć 15-letniego Romka Śliwy na Jeziorze Wiktorii opowiedziała Ania Grzegorzyk (Górajewska). “Ludzie z obozu zaczęli nadbiegać nad jezioro, a krokodyl był skierowany na płynącego Romka, tylko 20 metrów od niego i wtedy zanurzył się w wodzie. Trwało to minutę. Następnie krokodyl wyskoczył wysoko, trzymając Romka już do połowy ciała w swojej paszczy. Opadł do wody ze swoją ofiarą i znów na jeziorze nastał spokój”.
Inne wspomnienia z największego ze wszystkich obozów w Tengerze na terenie dzisiejszej Tanzanii ma 10-letnia wówczas Krysia Maziarz. “Plaga malarycznych komarów zaliczała się tu do najstraszniejszych. Mniejszą od niej, choć bardzo przykrą, były ziemne pchły stepowe, tzw. dżigry, pasożyty sadowiące się w miękkim ciele ludzkim, najczęściej pod paznokciami stóp. Tam się otorbiały i składały jajka, powodując ostre stany zapalne. W takich wypadkach murzyni byli nieocenioną pomocą. Z największym spokojem i zręcznością chirurga wydobywali za pomocą igły cały woreczek jaj”.
Czasem jednak dziki zwierz okazywał się nad wyraz pożyteczny. – Gdy byliśmy w Kojy, mój ojciec zabił boa dusiciela. To było w nocy, wąż przechodził przez drogę. Ktoś go zobaczył, mężczyźni przybiegli i go zabili. Do dziś widzę, jak się wił. Potem uchodźcy podzielili się skórą. Moja matka dostała torebkę i pantofelki. Mam je nawet gdzieś na strychu – opowiada pan Karol.
[srodtytul]Pożegnanie z Afryką[/srodtytul]
Po wojnie Brytyjczycy, którzy wówczas administrowali Ugandą, nie mieli pomysłu, co zrobić z Polakami. W końcu w 1948 r. zaczęto zamykać obozy i ich odsyłać – do Kanady, Australii, USA i oczywiście Wielkiej Brytanii. Tylko nieliczni zdecydowali się na powrót do rządzonej przez komunistów ojczyzny. Karol Jagła wylądował w Anglii.
– Jak żeśmy z Kojy wyjeżdżali, to rozpacz była straszna. Murzyni płakali niesamowicie – jeden wielki ryk. W Mombasie (port w dzisiejszej Kenii – przyp. red.) mieliśmy wsiadać na statek do Australii. Ale matka dostała nagłego ataku malarii. Zaokrętowaliśmy się więc na następny statek, który akurat płynął do Wielkiej Brytanii. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Pamiętam nasz przyjazd do obozu przejściowego w Wheaton Aston – z niesmakiem dodaje Jagła.
[wyimek]Gdy byliśmy w Kojy, mój ojciec zabił boa dusiciela. Na strychu wciąż mam pantofelki mojej mamy ze skóry węża[/wyimek]
Po dotarciu na miejsce ludzie, by się dostać do domu, musieli kopać tunele przez śnieg.
– Staliśmy z bratem tygodniami w oknie i płakaliśmy. Wytłumacz pan dziecku, co to jest: cały świat dookoła biały. Ubrali nas w takie grube wełniane skarpety i czarne buciory – jak myśmy krzyczeli z rozpaczy. To było niewygodne, kłuło wszędzie – wspomina pan Karol.
Z tamtych czasów pamięta także to, że gdy chciał z bratem porozumieć się tak, by nie zrozumieli rodzice, to mówili w… suahili, którego nauczyli się, biegając po dżungli z tubylcami.
Po wyjeździe Polaków obozy szybko wróciły we władanie dżungli i słuch o tych miejscach zaginął. Do czasu. – Po raz pierwszy pojechałem do Kojy 6 stycznia 1996 r. – opowiada ks. Jan Marciniak, salezjanin, obecnie na misji w Tanzanii, który postanowił odświeżyć zakurzone karty historii. Choć jest tysiące kilometrów stąd, to wbrew pozorom kontakt z nim jest bardzo łatwy. Nie dość, że ma telefon komórkowy, to jeszcze używa Skype’a. – Wraz z uczniami ze szkoły, którą wówczas prowadziłem, oczyściliśmy cały teren, wyrwaliśmy zielsko i odnowiliśmy napisy na grobach. Tak długo jak byłem w Ugandzie, do 2004 r., jeździłem tam co trzy miesiące z kilkoma moimi uczniami i pielęgnowaliśmy to miejsce. Teraz mam tam swojego człowieka na miejscu, któremu czasem poślę trochę pieniędzy i on o to dba. Ale przydałaby się jakaś strona internetowa, żeby te wszystkie historie pozbierać – tłumaczy.
Mimo że strony wciąż nie ma, to co dwa lata odbywają się spotkania polskich Afrykańczyków. Czasem w Australii, czasem w Wielkiej Brytanii.
Z kolei kościół w Nyabyeya został odnowiony w 2004 r. przez kanadyjskie stowarzyszenie Friends of Polish-African Heritage, które zrzesza dawnych uchodźców z obydwu ugandyjskich obozów. To właśnie w tym wyremontowanym przybytku minąłem się z Karolem Jaglą. On przez kilkanaście lat szukał informacji o miejscu swoich narodzin. Dopiero w tym roku znalazł artykuł Ugandyjki Marii Baryamujury, która zbiera informacje o Polakach w swoim kraju. I trafił do miejsca, w którym był chrzczony.
[srodtytul]Jak w domu[/srodtytul]
– Gdy przyjechałem do tego kościółka, to trwała msza. Kościelny zaciągnął mnie za rękę pod ołtarz. Przedstawił, powiedział wiernym, co ja tu robię – a w kościele jeden krzyk. Myślałem, że ten blaszany dach spadnie. To było naprawdę wzruszające. Zupełnie nie wiedziałem, co im rzec. Powiedziałem, że jestem bardzo dumny z tego, że oni dbają o ten kościół, że go pilnują i używają, i mam nadzieję, że jeszcze długo będzie im służyć. Opowiedziałem też, że w tym kościółku byłem chrzczony, że w domu mam jeszcze dwa malutkie krzyżyki z kości słoniowej. Widzę, że nad ołtarzem jest Matka Boska Częstochowska, i tłumaczę, że Polacy zrobili z niej Królową Polski, że ten obraz dokonał wiele cudów, że jest w Częstochowie, dlaczego jest czarny.
I mówię jeszcze, że tu na pewno są ludzie, z którymi myśmy się 60 lat temu bawili. A oni znowu w krzyk taki, że prawie ten dach spadnie. No i tam jeden taki staruszek wyleciał, wyściskał, wycałował mnie – wzrusza się Jagla.
– Co pan wtedy czuł?
– Jakbym wrócił do domu.
[i]masz pytanie wyślij e-mail do autora
[link=mailto:mmilosz@zw.com.pl]mmilosz@zw.com.pl[/link][/i]
[i]Przy pisaniu artykułu korzystałem z książki “Skradzione dzieciństwo. Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939 – 1950” Łucjana Z. Królikowskiego [/i]