Białe plamy na Czarnym Lądzie

To opowieść o 40 minutach, powrocie do domu i nieznanych epizodach w dziejach Polaków. Nieznanych w Polsce. W samym sercu Afryki pamięć o nich jest ciągle żywa

Publikacja: 27.11.2008 00:13

Rodzina Jaglów z zabitym krokodylem na brzegu Jeziora Wiktorii

Rodzina Jaglów z zabitym krokodylem na brzegu Jeziora Wiktorii

Foto: archiwum rodzinne

Uganda. Niewielki kraj leżący na Wyżynie Wschodnioafrykańskiej. Miejscowość Namugongo, niedaleko stolicy kraju, Kampali. Naprzeciwko mnie misjonarz, ksiądz Ryszard, który prowadzi ośrodek dla dzieci ulicy. Rozmawiamy o wszystkim. O motywacji, o jego podopiecznych, o Afryce. I o Polsce.

– A wiesz, że niedaleko Masindi, jakieś 200 kilometrów stąd, jest polski cmentarz – rzuca, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie.

[srodtytul]Banany i zegarki Omega[/srodtytul]

Dworzec autobusowy w Kampali to miejsce osobliwe. Olbrzymi, pełen czerwonego błota plac zastawiony setkami busików z kłębiącym się, rozkrzyczanym tłumem. Przebijam się przez niego, odmawiając przy okazji kupna orzeszków, pomarańczy, smażonych bananów, zegarków marki Omega (oryginalne!) i wyjątkowo kolorowych koszul.

W końcu trafiam na toyotę hiace – taką samą jak wszystkie inne, ale ponoć właśnie ta ma mnie zawieźć do celu. Już za chwilę. Więc wsiadam. I czekam. Po godzinie bus się zapełnia. Jeszcze pół i jest już przepełniony. 14 miejsc, 20 pasażerów, nie licząc kur i mnóstwa pakunków. Na szczęście te lądują na dachu. Można ruszać. Droga asfaltowa, więc po trzech godzinach dojeżdżamy na miejsce.

[srodtytul]Niedziela na końcu świata[/srodtytul]

Masindi to niewielkie miasteczko, którego główną atrakcją są przepiękne wodospady.

– Polish cemetery? Yes, come my brother, no problem – słyszę od kierowcy motoru-taksówki o dźwięcznej lokalnej nazwie Boda-boda. Najpierw jedziemy na stację benzynową, gdzie tankujemy za równowartość 3 zł (pompa ręczna, obsługujący nas chłopak kręci korbą) i ruszamy. Dwa kilometry szutrową drogą i jesteśmy na cmentarzu. Z tym że na ugandyjskim...

Na szczęście w kościele właśnie kończy się msza. Wiekowy ksiądz podskakuje z radości na wieść o tym, że jestem z Polski.

– Wy kształcicie najwięcej księży w Europie – stwierdza ze znawstwem. Prócz tego wie też, gdzie są groby Polaków. To jakieś... 20 kilometrów stąd. 20 przy 200 to tyle, co nic. Trzeba tylko jeszcze raz dobić targu z taksówkarzem i w drogę.

Godzina z Bodą-bodą i jej kierowcą rozpoczyna się sympatycznie. Jedziemy bez kasków, słońce miło przygrzewa, łany trzciny cukrowej, piękne zielone wzgórza. Obrazek niczym z folderu reklamowego biura podróży.

Sielanka kończy się jednak dość szybko. Siodełko nie należy do najwygodniejszych, w oczach łzy z powodu wiatru i kurzu, a każdy mijany pojazd to chwile napięcia – zmieścimy się czy nie? Ten problem rozwiązuje się zresztą sam, w którymś momencie droga zmienia się w wąską ścieżkę, na której nie zmieści się żaden samochód. To mógłby być koniec świata. Może nawet jest...

Nagle, pośrodku niczego, kilkanaście kilometrów od rozsądnej drogi, widzę otoczony niewysokim kamiennym murem cmentarzyk. Jest też kościół i krzyż z napisem “Módlmy się za Polaków zmarłych 1939 – 1947”.

Kościółek pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny jest prosty. W środku konfesjonał. Są instrumenty: bębny i posiadające struny, przypominające nieco skrzyżowanie mandoliny i harfy Adunge. Czarni chrześcijanie w czasie mszy używają ich dużo więcej niż biali. Największe wrażenie robią obrazy przedstawiające Drogę Krzyżową. Malowidła mają podpisy po... polsku. Przed świątynią grupa wiernych rozmawiających po skończonej mszy. Wśród nich staruszek.

– Polacy? – wyraźnie się ożywił. Tak, pamięta jak kopał groby dla tych, których wykończyła malaria.

Ta październikowa niedziela na końcu świata była wyjątkowa dla dwóch osób. Dla mnie i dla Karola Jagli. W kościelnej księdze odwiedzających znajduję napis: “Przyjechałem po 60 latach, by zobaczyć miejsce moich narodzin”. Podpisane: Karol Jagla, Newton Abbot, UK. Minąłem się z nim o jakieś 40 minut. Wcześniej od miesiąca nie było tu nikogo.

[srodtytul]Boso, ale w Afryce[/srodtytul]

Skąd Polacy na Czarnym Lądzie? By zrozumieć tę historię, trzeba się cofnąć do początku II wojny światowej. W krótkim czasie z byłych terenów Rzeczypospolitej Sowieci wywieźli na Syberię ponad milion Polaków. Jednak w 1941 r., kiedy Niemcy byli już na terytorium ZSRR, rząd polski podpisał ze swoim sowieckim odpowiednikiem umowę o “amnestii” (jak można uniewinniać kogoś, kto nigdy nie był skazany?). Na wieść o tym, że zaczyna się formowanie armii gen. Andersa, wysiedleńcy ruszyli w drogę – na południe. Podróż była trudna. Dla wielu – za trudna.

Po dotarciu do obozów polskich żołnierzy sytuacja nie stała się łatwiejsza. Brakowało żywności. Wśród wojskowych krążyła opowieść, jak generał Anders, “wspierając się jeszcze na lasce, odebrał pierwszą defiladę”.

Żołnierze w Tockoje nie mieli uniformów, szli więc tak, jak wrócili z katorgi: większość boso, w łachmanach lub strzępach starych polskich mundurów.

W 1942 r. nowo tworzone wojska i część ludności cywilnej ewakuowano do Iranu. Jak ocenia historyk Andrzej Paczkowski, “za granicami ZSRR znalazło się wtedy 110 tys. osób”. Część z nich przewieziono na Czarny Ląd. W czasie wojny w Afryce Południowo-Wschodniej założono 22 obozy polskich uchodźców. Żyło tam ok. 20 tys. osób.

[srodtytul]Polowanie w dżungli[/srodtytul]

Po powrocie do Masindi w różnych hotelach zostawiałem Karolowi Jagle wiadomości. Niestety, mój telefon uparcie milczał, widać nie zatrzymał się w żadnym z nich. Odnajduję go dopiero w południowo-wschodniej Anglii. Właśnie tam leży 20-tysięczne Newton Abbot. Jedyny polski trop to... dom starców o dźwięcznej nazwie Ilford Park Polish Home.

Dzwonię i pytam o człowieka, z którym kilka tysięcy kilometrów dalej minąłem się o zaledwie 40 minut – mniej niż połowa meczu piłkarskiego. Przedstawiam się, opowiadam tę historię, a przemiła pani po drugiej stronie... w ogóle nie jest zdziwiona i mówi, że przekaże mu mój numer telefonu. Okazuje się, że Karol Jagła jest w tym domu od ponad 40 lat kucharzem!

W końcu rozmawiamy. – Urodziłem się w 1945 r. w obozie niedaleko Masindi, w Nyabyeya – mówi mocnym głosem. – W obozie polskich uchodźców. Życie tam nie było złe. Codziennie dostawaliśmy prowiant, przy każdym domku był też ogródek. Ludzie sadzili ziemniaki, banany, mango. Mój ojciec hodował kury. Chociaż nie było wolno, wszyscy polowali w dżungli na dzikie świnie. W obozie była duża masarnia, wyrabiano tam kiełbasy i różne wędzonki – wyjaśnia.

[srodtytul]Kiełbasa z lwa[/srodtytul]

“Wykarczowano kawał dżungli o powierzchni około 5 km pomiędzy Jeziorem Alberta a Jeziorem Kyoga. Na tym terenie stopniowo budowano pokryte trawą słoniową domy z gliny. Podłoga także z uklepanej gliny. Zamiast okien – drewniane okiennice, światło to naftowa lampa. Umeblowanie bardzo prymitywne – prycza z moskitierą od komarów, stół i dwie ławki.

Każdy dom był podzielony na trzy izby. Każda izba na jedną rodzinę, chyba że rodzina była duża, to dostawała dwie. W sumie było osiem wiosek, w tym jedna, która była siedzibą sierot. Szosa, która opasywała łukiem obóz, nosiła fantazyjną nazwą “Rób, co chcesz” i była miejscem spacerów zakochanych par” – pisze o tym miejscu Danuta Wojtowicz-Zajiczek w portalu www.afryka.org.

– Jak się było głodnym, to się jadło dobrą kiełbasę. Jak się było chorym, to się leżało w szpitalu, a jak się było małym, to się chodziło do szkoły. Różnica polegała na tym, że kiełbasa mogła być zrobiona z lwa, w szpitalu nie leczyło się przeziębienia, tylko malarię, a podręczniki szkolne były drukowane w Palestynie – opowiada pan Karol.

Dla dzieci obydwa obozy w dzisiejszej Ugandzie, Nyabyeua w pobliżu Masindi i Koja nad Jeziorem Wiktorii, były prawdziwy rajem na ziemi.

– Pamiętam, jak uciekaliśmy przed dzikimi świniami na drzewa – mówi Jagla. – To była naprawdę świetna zabawa. A jedzenie: te owoce, przepyszne ananasy. Jak teraz byłem w Kojy (obóz, do którego przeniesiono Jaglów po zamknięciu Nyabyeua), to idąc na cmentarz, zobaczyłem dosyć dziwne drzewo. Od razu poznałem, że to mango. Tyle lat tego nie widziałem, a i tak od razu rozpoznałem – zamyśla się.

[srodtytul]Problemy z dżigrami[/srodtytul]

W afrykańskich “campach” mniej lub bardziej normalnie funkcjonowały różne szkoły. Założono ich 57: 21 powszechnych, 7 średnich ogólnokształcących, 13 średnich zawodowych i kilka muzycznych. Choć były problemy z podręcznikami, to niektórzy, co bardziej pilni uczniowie, zdawali nawet maturę. Funkcjonowały także szpitale, które w rejonach malarycznych miały mnóstwo pacjentów. Wśród uciekinierów kwitło wszelkiego rodzaju harcerstwo. Jedna z licznych wycieczek zaprowadziła nawet kilku śmiałków aż na szczyt najwyższej góry kontynentu – Kilimandżaro.

Pewnym problemem dla Polaków na Czarnym Lądzie były dzikie zwierzęta. Te duże i te małe. Tak śmierć 15-letniego Romka Śliwy na Jeziorze Wiktorii opowiedziała Ania Grzegorzyk (Górajewska). “Ludzie z obozu zaczęli nadbiegać nad jezioro, a krokodyl był skierowany na płynącego Romka, tylko 20 metrów od niego i wtedy zanurzył się w wodzie. Trwało to minutę. Następnie krokodyl wyskoczył wysoko, trzymając Romka już do połowy ciała w swojej paszczy. Opadł do wody ze swoją ofiarą i znów na jeziorze nastał spokój”.

Inne wspomnienia z największego ze wszystkich obozów w Tengerze na terenie dzisiejszej Tanzanii ma 10-letnia wówczas Krysia Maziarz. “Plaga malarycznych komarów zaliczała się tu do najstraszniejszych. Mniejszą od niej, choć bardzo przykrą, były ziemne pchły stepowe, tzw. dżigry, pasożyty sadowiące się w miękkim ciele ludzkim, najczęściej pod paznokciami stóp. Tam się otorbiały i składały jajka, powodując ostre stany zapalne. W takich wypadkach murzyni byli nieocenioną pomocą. Z największym spokojem i zręcznością chirurga wydobywali za pomocą igły cały woreczek jaj”.

Czasem jednak dziki zwierz okazywał się nad wyraz pożyteczny. – Gdy byliśmy w Kojy, mój ojciec zabił boa dusiciela. To było w nocy, wąż przechodził przez drogę. Ktoś go zobaczył, mężczyźni przybiegli i go zabili. Do dziś widzę, jak się wił. Potem uchodźcy podzielili się skórą. Moja matka dostała torebkę i pantofelki. Mam je nawet gdzieś na strychu – opowiada pan Karol.

[srodtytul]Pożegnanie z Afryką[/srodtytul]

Po wojnie Brytyjczycy, którzy wówczas administrowali Ugandą, nie mieli pomysłu, co zrobić z Polakami. W końcu w 1948 r. zaczęto zamykać obozy i ich odsyłać – do Kanady, Australii, USA i oczywiście Wielkiej Brytanii. Tylko nieliczni zdecydowali się na powrót do rządzonej przez komunistów ojczyzny. Karol Jagła wylądował w Anglii.

– Jak żeśmy z Kojy wyjeżdżali, to rozpacz była straszna. Murzyni płakali niesamowicie – jeden wielki ryk. W Mombasie (port w dzisiejszej Kenii – przyp. red.) mieliśmy wsiadać na statek do Australii. Ale matka dostała nagłego ataku malarii. Zaokrętowaliśmy się więc na następny statek, który akurat płynął do Wielkiej Brytanii. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Pamiętam nasz przyjazd do obozu przejściowego w Wheaton Aston – z niesmakiem dodaje Jagła.

[wyimek]Gdy byliśmy w Kojy, mój ojciec zabił boa dusiciela. Na strychu wciąż mam pantofelki mojej mamy ze skóry węża[/wyimek]

Po dotarciu na miejsce ludzie, by się dostać do domu, musieli kopać tunele przez śnieg.

– Staliśmy z bratem tygodniami w oknie i płakaliśmy. Wytłumacz pan dziecku, co to jest: cały świat dookoła biały. Ubrali nas w takie grube wełniane skarpety i czarne buciory – jak myśmy krzyczeli z rozpaczy. To było niewygodne, kłuło wszędzie – wspomina pan Karol.

Z tamtych czasów pamięta także to, że gdy chciał z bratem porozumieć się tak, by nie zrozumieli rodzice, to mówili w… suahili, którego nauczyli się, biegając po dżungli z tubylcami.

Po wyjeździe Polaków obozy szybko wróciły we władanie dżungli i słuch o tych miejscach zaginął. Do czasu. – Po raz pierwszy pojechałem do Kojy 6 stycznia 1996 r. – opowiada ks. Jan Marciniak, salezjanin, obecnie na misji w Tanzanii, który postanowił odświeżyć zakurzone karty historii. Choć jest tysiące kilometrów stąd, to wbrew pozorom kontakt z nim jest bardzo łatwy. Nie dość, że ma telefon komórkowy, to jeszcze używa Skype’a. – Wraz z uczniami ze szkoły, którą wówczas prowadziłem, oczyściliśmy cały teren, wyrwaliśmy zielsko i odnowiliśmy napisy na grobach. Tak długo jak byłem w Ugandzie, do 2004 r., jeździłem tam co trzy miesiące z kilkoma moimi uczniami i pielęgnowaliśmy to miejsce. Teraz mam tam swojego człowieka na miejscu, któremu czasem poślę trochę pieniędzy i on o to dba. Ale przydałaby się jakaś strona internetowa, żeby te wszystkie historie pozbierać – tłumaczy.

Mimo że strony wciąż nie ma, to co dwa lata odbywają się spotkania polskich Afrykańczyków. Czasem w Australii, czasem w Wielkiej Brytanii.

Z kolei kościół w Nyabyeya został odnowiony w 2004 r. przez kanadyjskie stowarzyszenie Friends of Polish-African Heritage, które zrzesza dawnych uchodźców z obydwu ugandyjskich obozów. To właśnie w tym wyremontowanym przybytku minąłem się z Karolem Jaglą. On przez kilkanaście lat szukał informacji o miejscu swoich narodzin. Dopiero w tym roku znalazł artykuł Ugandyjki Marii Baryamujury, która zbiera informacje o Polakach w swoim kraju. I trafił do miejsca, w którym był chrzczony.

[srodtytul]Jak w domu[/srodtytul]

– Gdy przyjechałem do tego kościółka, to trwała msza. Kościelny zaciągnął mnie za rękę pod ołtarz. Przedstawił, powiedział wiernym, co ja tu robię – a w kościele jeden krzyk. Myślałem, że ten blaszany dach spadnie. To było naprawdę wzruszające. Zupełnie nie wiedziałem, co im rzec. Powiedziałem, że jestem bardzo dumny z tego, że oni dbają o ten kościół, że go pilnują i używają, i mam nadzieję, że jeszcze długo będzie im służyć. Opowiedziałem też, że w tym kościółku byłem chrzczony, że w domu mam jeszcze dwa malutkie krzyżyki z kości słoniowej. Widzę, że nad ołtarzem jest Matka Boska Częstochowska, i tłumaczę, że Polacy zrobili z niej Królową Polski, że ten obraz dokonał wiele cudów, że jest w Częstochowie, dlaczego jest czarny.

I mówię jeszcze, że tu na pewno są ludzie, z którymi myśmy się 60 lat temu bawili. A oni znowu w krzyk taki, że prawie ten dach spadnie. No i tam jeden taki staruszek wyleciał, wyściskał, wycałował mnie – wzrusza się Jagla.

– Co pan wtedy czuł?

– Jakbym wrócił do domu.

[i]masz pytanie wyślij e-mail do autora

[link=mailto:mmilosz@zw.com.pl]mmilosz@zw.com.pl[/link][/i]

[i]Przy pisaniu artykułu korzystałem z książki “Skradzione dzieciństwo. Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939 – 1950” Łucjana Z. Królikowskiego [/i]

Uganda. Niewielki kraj leżący na Wyżynie Wschodnioafrykańskiej. Miejscowość Namugongo, niedaleko stolicy kraju, Kampali. Naprzeciwko mnie misjonarz, ksiądz Ryszard, który prowadzi ośrodek dla dzieci ulicy. Rozmawiamy o wszystkim. O motywacji, o jego podopiecznych, o Afryce. I o Polsce.

– A wiesz, że niedaleko Masindi, jakieś 200 kilometrów stąd, jest polski cmentarz – rzuca, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie.

Pozostało 98% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!