Można jeszcze dodać – nauczyciel wielu pokoleń kandydatów na artystów. Za skromnie jak na wspomnieniową notę?
Bynajmniej. Tak bogatego, spełnionego życia, jak to, które stało się udziałem Tadeusza Dominika można tylko zazdrościć. Farby, pędzle, płótna – z tymi przedmiotami obcował najchętniej i najczęściej. W odniesieniu do jego sztuki chętnie posługiwano się muzycznymi terminami – że miał bezbłędny „słuch" do kolorów, że w każdej gamie znajdował harmonię i wydobywał akcenty. Jego własny, wyrazisty styl wyszedł mu ot, tak samoistnie. Bo zachował szczerość, wierność sobie. Wielokrotnie powtarzał studentom: rób, co naprawdę twoje, nie myśl, że coś jest lepsze. Tylko tak zaistniejesz – w przeciwnym razie cię nie będzie!
„Tradycyjny i nowoczesny, abstrakcyjny i konkretny, ludowy i tkwiący w nurcie sztuki europejskiej" – tak Zbigniew Herbert scharakteryzował malarstwo artysty w 1960 roku. Słowa nadal aktualne.
Ponad 30 lat temu Tadeusz Dominik uciekł z miasta w przyrodę. Inspirowała go w każdej postaci, o każdej porze roku. Chyba nikt nie umiał tak jak on wydobyć z pejzażu – bodaj najzwyklejszego, pozornie nieciekawego – kolorów, rytmów, dynamiki. Ale natura stanowiła tylko punkt wyjścia dla jego sztuki. Na obrazach zamieniała się w niemal abstrakcyjne formy. Niemal! Sam Dominik określał swoje kompozycje jako „znaki pejzażu". Nie malował w plenerze, nie odtwarzał widoków. Chłonął je całym sobą, by następnie przetworzyć po swojemu. Genialnie syntetyzował kształty; odnajdywał paletę barw odległą od rzeczywistej, a zarazem idealnie trafiającą w nastrój krajobrazu i pogody. Zarazem przekazywał własne stany emocjonalne, niejako „podłączał się" pod naturę.