Fascynuje go nie tylko pokrywanie farbami coraz to większych płaszczyzn, ale z nie mniejszą pasją oddaje się hodowli kur ozdobnych, uprawie georginii czy wspieraniu białoruskich młodzieżowych zespołów rockowych. Ma świetny kontakt z ludźmi, tak ze swoimi studentami, jak z kolekcjonerami, hodowcami czy galerzystami.
Urodził się 60 lat temu we wsi Stacja Waliły, w białoruskiej rodzinie jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Niemal wszyscy miejscowi mówili po białorusku i byli mocno związani z tradycją prawosławia. Rodzina Leona Tarasewicza także.
Od dzieciństwa ciągnęło go do książek i malowania. Rodzice, choć byli ludźmi prostymi, akceptowali odmienność syna i nie sprzeciwiali się, gdy wybrał naukę w Liceum Plastycznym w Supraślu. Miał 14 lat, gdy na wakacjach u siostry namalował swój pierwszy olejny obraz przedstawiający pejzaż. Pokazał go ostatnio na wystawie młodzieńczych prac w macierzystym liceum i mówi o nim dziś, że jest dobrym przykładem, jak nie należy łączyć kolorów.
Dojrzewał w Warszawie, w środowisku studenckim. Wiele serca i zrozumienia okazał mu profesor Tadeusz Dominik, u którego robił też dyplom. Pozwolił mu samodzielnie pracować w Falenicy i tylko wizytując, obserwował rozwój młodego artysty.
To w tym okresie Tarasewicz odkrywał, że jest Białorusinem. Wtedy organizował się BAS – Białoruskie Zjednoczenie Studentów, odpowiednik NZS. Z Jankiem Maksymiukiem, fizykiem, zaczął robić studencką gazetę po białorusku. Punkt zwrotny stanowiło poznanie historyka Jerzego Turonka, który pomógł mu wszystko poukładać na swoim miejscu. Wyszedł od niego z książką „Wierszaliński raj” Aleksieja Karpiuka mieszkającego po wojnie w Grodnie, a urodzonego pod Gródkiem. Później pojawił się Sokrat Janowicz, Jan Żamojcin – szef Związku Młodzieży Białoruskiej w Nowogrodku w czasie okupacji.