Wcześniej tego samego dnia Clinton jest w pobliskiej Indianaoli. Indianaola wygląda jak większość miasteczek w Ameryce – kilka krzyżujących się pod kątem prostym ulic, przy których stoją rzędy niskich budynków. Trochę jak w westernach. Na ulicach jest tak pusto, że gdyby nie dwa autobusy z napisami „Hillary Clinton” przed kościołem metodystów, ciężko byłoby się domyślić, że przebywa tu właśnie z wizytą jedna z najsławniejszych kobiet świata. Ale w środku, pod sufitem z ciemnobrązowego drewna, na panią senator czeka wypełniona po brzegi sala.Gdy opowiada o tym, jak pomagała porozumieć się zwaśnionym stronom konfliktu w Irlandii Północnej, na moment zniża głos. Ciepłym, matczynym tonem wspomina spotkanie z matkami chłopców walczących po obu stronach. – Powoli między tymi kobietami zawiązała się nić zrozumienia – dodaje, a w oczach jednej z pań siedzących w pierwszym rzędzie pojawiają się łzy wzruszenia. Ale tylko na moment, bo senator Clinton szybko przechodzi do tonu przyszłej „damy stanu”. – I tak właśnie zamierzam prowadzić politykę zagraniczną – mówi silnym, zdecydowanym głosem.
Większość zebranych na sali stanowią kobiety w średnim lub starszym wieku. To baza polityczna Clinton. Są zachwycone. – Takiego prezydenta potrzebujemy – mówią.
– Oczy nie tylko całej Ameryki, ale i całego świata zwrócone są ku wam – przypomina zebranym Clinton. Ale do tego, podobnie jak do szarańczy polityków, jaka zlatuje tu co cztery lata, mieszkańcy stanu Iowa zdążyli się już przyzwyczaić. – W sobotę był u nas Giuliani i jego ludzie, ale nie z mojego wyboru. Sami tu przyszli – mówi beznamiętnym głosem restaurator, jakby prowadził najpopularniejszy lokal na Manhattanie.– Ja witałem się już z Hillary, Obamą, a z Edwardsem nawet dwa razy – mówi jeden ze stałych bywalców baru, przeżuwając potężną kanapkę. – Czyli można śmiało założyć, że uścisnąłem już dłoń przyszłego prezydenta.Także widok Mitta Romneya, który zorganizował jedno ze spotkań w hangarze na przedmieściach Cedar Rapids, cieszy, ale nie ekscytuje przybyłych.Przed spotkaniem w hangarze kłębi się tłumek ludzi. Co najmniej połowa to dziennikarze, a ponieważ każdy z nich chce się dowiedzieć, co sądzą zwykli ludzie, wyborcy są rozchwytywani. – Czuję się trochę jak gwiazda – mówi Kathy Dzadzo, księgowa z pobliskiego Marion.
– Romney to geniusz biznesu i ma najlepszą spośród republikanów organizację, przynajmniej w Iowa – mówi Dzadzo. W całym stanie pracują dla niego setki ochotników, którzy dbają o to, by o ich kandydacie było głośno. Jego główny rywal w tym stanie Mike Huckabee ma o wiele gorzej zorganizowany sztab.
– W ostatnich dwóch dniach dostałam tylko dwa telefony od ludzi prowadzących kampanię Huckabee’ego. Wyobraża sobie pan? – pyta retorycznie Dzadzo, a gdy widzi, że nie za bardzo się zdziwiłem, wyjaśnia: – Od Romneya dostałam ze dwadzieścia.
– Potrzebuję tego człowieka! Kandydat zaprzeda swą duszę za jeden parszywy głos – wyśpiewują namiętnie ze sceny politycy w musicalu Forda. Aktorzy wspominają wizyty kandydatów z przeszłości. Ktoś przypomina sobie, jak w 1984 roku zastał w ogródku Waltera Mondale’a i zlecił mu posprzątać śmieci, ktoś inny, jak w 1992 roku Jesse Jackson odśnieżał za niego chodnik.