Członkowie administracji Baracka Obamy konsekwentnie zapewniają, że rozbicie grupy 11 rosyjskich szpiegów nie będzie miało wielkiego wpływu na stosunki między Waszyngtonem a Moskwą. Przedstawiciel Departamentu Stanu zasugerował nawet, że to normalne, że na terenie USA działają rosyjscy agenci. – Zimna wojna jest za nami. Nie sądzę jednak, by pozostałości po starych próbach używania tajnych agentów kogokolwiek tutaj dziwiły – stwierdził Phil Gordon. Jak zaznaczył, aresztowania pokazują jedynie, że oba kraje nie doszły jeszcze do takiego poziomu „zaufania i współpracy”, w którym mogłyby być wobec siebie zupełnie otwarte.
Rzecznik MSZ w Moskwie również zapewnił, że skandal szpiegowski „nie będzie miał negatywnego wpływu na wzajemne relacje”. – Cała ta sprawa przypomina tanią powieść sensacyjną. Chociaż nie ma większego znaczenia dla relacji USA – Rosja to zyskała ogromne zainteresowanie mediów i opinii publicznej – stwierdził w rozmowie z „Rz” prof. Robert Legvold z Columbia University.
Amerykańskie media zauważyły, że zadania, jakie Moskwa stawiała swoim agentom – zdobyć informacje o stanowisku Białego Domu na temat Iranu czy w sprawie traktatu o redukcji broni strategicznej lub zebrać materiały o partiach politycznych – równie dobrze mogłyby być zlecane jako tematy prac zaliczeniowych dla studentów nauk politycznych. Dziennikarze skupili więc uwagę na pięknej, zielonookiej rosyjskiej agentce.
„Ameryka to dla mnie wolny kraj i takie miejsce na ziemi, w którym najłatwiej można poznać ludzi sukcesu” – to zdanie zamieszczone na Facebooku przez Annę Chapman z lubością cytowali reporterzy. Na portalach roi się od seksownych zdjęć agentki, którą „New York Post” ochrzcił mianem femme fatale.
To właśnie ona była powodem, dla którego FBI zdecydowała się wkroczyć do akcji. 28-latka miała bowiem wkrótce lecieć do Moskwy. Jeden z amerykańskich prokuratorów – Michael Farbiarz – powiedział jednak agencji prasowej AP, że ta drobna kobieta była świetnie wyszkolonym, wyrafinowanym rosyjskim agentem.