- W Mombasie, kiedy byliśmy tuż przed startem na pokładzie, nagle kapitan zaczął krzyczeć, że mamy natychmiast opuścić pokład i zostawić wszystkie swoje rzeczy, że mamy niczego nie zabierać. Po wyjściu zobaczyliśmy kłęby dymu, które unoszą się znad samolotu, ludzi z obsługi którzy w skafandrach gaszą ten dym, kilka sekund później przyjechała straż lotniskowa i przejęła akcję - mówił w TVN24 pasażer samolotu. Pasażerowie zostali umieszczeni w sali na lotnisku. - Czekaliśmy około trzy godziny. To był trudny czas, nie wiedzieliśmy, co się dzieje, nie mieliśmy żadnych informacji ani z Enter Air, ani z biur podróży, z którymi wylecieliśmy. Nie mieliśmy dostępu do wody - dodał. - Po trzech godzinach wyszedł do nas pilot, powiedział, że sytuacja jest pod kontrolą, a alarm okazał się fałszywy. Żadnego pożaru nie było, że ten dym, który widzieliśmy był z gaśnic. Zawinić miał detektor w luku bagażowym, który zasygnalizował usterkę.
Kazano nam zdjąć okulary, wszystkie rzeczy schować do luku, pochylić się, zasłonić głowy. Dzieci płakały, panika była duża
Część pasażerów, pomimo tych wyjaśnień, nie chciała kontynuować lotu tym samolotem. Po jakimś czasie poinformowano ich, że jednak jest awaria silnika i samolot nie odleci.
Przewoźnik, linia Enter Air, wydała oświadczenie, że przyczyną lądowania w Addis Abebie były błędne wskazania w jednym z silników, a samolot lądował zgodnie z procedurami.
Zaprzecza temu pasażer samolotu, w rozmowie z TVN24: - Pouczono nas, jak mamy się zachować podczas lądowania awaryjnego w Etiopii, wylądowaliśmy szczęśliwie. To było lądowanie awaryjne, choć jak się dowiadujemy, Enter Air temu zaprzecza. Kazano nam zdjąć okulary, wszystkie rzeczy schować do luku, pochylić się, zasłonić głowy. Dzieci płakały, panika była duża. Samo lądowanie nie było ostre, przebiegło bezpiecznie - stwierdził.