Cykl prawyborów, które wyłonią kandydatów obu partii w wyborach prezydenckich, zacznie się dopiero na początku przyszłego roku. Już jednak wiadomo, że trwająca obecnie kampania będzie kosztować rekordowo dużo.
– W poprzedniej kampanii przed prawyborami wydano w sumie mniej niż 700 milionów dolarów, a w tej zostanie prawdopodobnie przekroczona bariera miliarda dolarów – szacuje w rozmowie z „Rz” dyrektor Instytutu ds. Finansowania Kampanii Steven Weissman.
Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, w kampanii startuje rekordowo wielu kandydatów – 17. Po drugie, pojawiły się nowe metody gromadzenia funduszy, takie jak Internet (to w dużej mierze dzięki niemu na kampanię Baracka Obamy wpłaciło już pieniądze ponad 350 tysięcy osób). Po trzecie, istniejący od połowy lat 70. system wspierania kampanii z funduszy publicznych zaczyna, zdaniem większości polityków, szwankować.
W tym systemie kandydaci w prawyborach partyjnych mogą otrzymać pieniądze od państwa na zasadzie: „za każdego dolara ze źródeł prywatnych jeden dolar z kasy państwowej”. Istnieją jednak ograniczenia: łączny budżet całej kampanii nie może przekroczyć 50 milionów dolarów. Według powszechnej opinii jest to dziś zdecydowanie za mało, by wygrać prawybory i nabrać właściwego rozpędu przed wyborami powszechnymi, w których obowiązują nowe limity korzystania z publicznych pieniędzy. W 2004 roku George W. Bush wydał do momentu swej nominacji ponad 280 mln dolarów, a John Kerry ponad 250 mln. Jedynym dotychczas kandydatem, który ogłosił, że będzie korzystał z państwowego wsparcia, jest demokrata John Edwards. – To zdecydowanie najdroższa kampania prezydencka w historii. Wpływ pieniędzy na politykę i koncentracja kampanii na gromadzeniu funduszy wymknęły się spod kontroli – stwierdził niedawno David Bonior, menedżer kampanii Edwardsa.
– Dla większości kandydatów ograniczenia w funduszach związane z przyjęciem publicznych środków to samobójstwo – uważa Weissman. Mimo to niektórych ekspertów niepokoi fakt, że kampanie wyborcze przemieniają się w gonitwę za pieniędzmi. Zamiast zajmować się rzeczywistymi problemami, kandydaci muszą spędzać długie godziny, wydzwaniając do sponsorów i rozmawiając z zamożnymi ludźmi, którzy pełnią rolę naganiaczy.