Widać ich już na kładce dla pieszych wiszącej nad autostradą przy wjeździe do Concord, stolicy stanu New Hampshire. Paru chłopaków w wojskowych kurtkach wymachuje wielkimi niebiesko-białymi tablicami. Parę młodych dziewczyn wygina się w dynamicznym tańcu, by zwrócić na siebie uwagę kierowców. To zwolennicy Rona Paula, jednego z najbardziej widocznych kandydatów tej kampanii. Godzinę później podczas wiecu wyborczego przed jedną z restauracji w centrum miasta okrzyki "Ron Paul! Ron Paul!" zagłuszają uliczny zgiełk. Ale organizatorem spotkanie nie jest wcale ten niespełna 73-letni kongresmen z Teksasu, lecz jego znacznie wyżej notowany rywal z partii republikańskiej Mike Huckabee. Zwolennicy Paula przyszli tu, by zwrócić uwagę na siebie i ich faworyta. Mają ze sobą las transparentów, przysłaniający napisy przyniesione przez ludzi Huckabee'ego. Dwie godziny później w podobny sposób próbują przejąć kontrolę nad wiecem innego republikanina Johna McCaina, lecz zostają przez liczniejszy i lepiej zorganizowany sztab senatora z Arizony zepchnięci na obrzeża tłumu.
Czemu zwolennikom Paula nie wystarczają ich własne imprezy? Bo, jak mi wyjaśniają, przeciw Paulowi zawiązał się potężny spisek obecnego establishmentu, w tym mediów. - Robimy wszystko, by przebić się przez tę barierę do społeczeństwa, opowiedzieć Amerykanom, że mają ekscytującego kandydata - mówi Steve Lawrence, 29-letni inżynier na własnym rozrachunku. Jego zdaniem to właśnie spisek sprawia, że Paul ma w krajowych sondażach ledwie parę procent poparcia.
Paul wygląda zwykle jak zasępiony czymś, kostyczny staszy pan. Rzadko się uśmiecha, prawie nie żartuje, choć ma niezwykle ostry język. Był w życiu mleczarzem, lotnikiem, położnikiem, który przyjął ponad cztery tysiące porodów i wieloletnim kongresmenem. Przede wszystkim jednak jest ekonomistą-samoukiem, zafascynowanym poglądami austriackiego ekonomisty Ludwiga von Misesa. Jest zatem libertarianinem, czyli zwolennikiem gospodarczej wolności i ograniczenia roli państwa do konstytucyjnego minimum. Jako libertarianin już raz startował w wyborach prezydenckich w 1988 roku (dostał wtedy ponad 400 tysięcy głosów). Ale prawdziwy przełom w jego karierze przyniósł Internet. Wizja państwa, które pobiera minimalne podatki, nie wtrąca się w życie obywateli i nie najeżdża innych państw (Paul był od początku przeciwny wojnie w Iraku na gruncie konstytucyjnym), wyjątkowo silnie przemawia do młodzieży. To dzięki niej w Internecie istnieje prawdziwa paulomania. I to dzięki niej kampania Paula gromadzi za pośrednictwem sieci miliony dolarów.
- Ten człowiek to ekonomiczny geniusz. Rozmontuje całą tę państwową machinę, która wysysa z Ameryki to, co najzdrowsze - wyjaśnia mi Lawrence. - Libertarianie... kto ich słucha... - z pogardą i wyższości kwituje te wywody stojąca obok zwolenniczka Johna McCain.
"Paulowcy" nie są jedynymi, którzy stosują takie metody walki. Setki wieców i bezpośrednich spotkań polityków z wyborcami, jakie towarzyszą prawyborom, to wyjątkowa gratka dla wszelkiej maści demonstrantów. Republikanina Rudy'ego Giulianiego regularnie prześladują na przykład obrońcy życia poczętego oraz ratownicy, którzy stracili zdrowie, pracując bez stosownych masek ochronnych w zgliszczach WTC po 11 września 2001 roku (gdy Giuliani był burmistrzem Nowego Jorku).