Kolejny etap I Rajdu Wenecja – Pekin kończyliśmy w Zhangye. Znów po ciemku. Szlak nadal wyznaczają nam buddyjskie groty. Wbiliśmy się ponownie w góry, miła to odmiana po Pustyni Takla Makan. I temperatura też dla Europejczyka sympatyczniejsza. Mimo że jesteśmy w prowincji Gansu, ocieramy się o Tybet, bo okolica kiedyś była pod panowaniem Dalajalamów. Więc szczyty gór ozdobione są modlitewnymi chorągiewkami, na zboczach gór pysznią się maleńkie klasztory, a poniżej nich - cmentarze. Tutejsi Tybetańczycy też mają więcej talentów do turystycznego biznesu. W Matisi są nie tylko zabytki i pielgrzymkowe trasy piesze, ale też hostele i górskie schroniska oraz turystyczno–religijne sklepikarstwo. A w pobliskim Zhangye, największy w Chinach leżący Budda.
Naszym celem są jednak przede wszystkim Góry Tęczowe. Poddawane erozji formacje skalne i ziemne „pociły się" przez miliony lat tlenkami różnych metali. Efektem utleniania są magicznie wyglądające pasma w kolorach rzeczywiście naśladujących tęczę. Nachodzić się trzeba sporo po okolicznych wzgórzach, by podziwiać to cudo natury. Salvador Dali nie wymyślił tej fantazyjnej kolorystyki, ona tu była wcześniej, przed nim!
Przy okazji mogę podać na przykładzie Gór Tęczowych chiński przepis zatytułowany „Zróbmy sobie Park Narodowy". Wpierw jest – jak to w Pekinie – decyzja polityczna. Robimy dwieście dwudziesty drugi park. W niezaśmieconej okolicy. Potem w teren wysyła się budowniczych. Oni, jak to ludzie, śmiecą. Odgradzają też, w ramach pracy, interesujący teren kilometrami płotów, siatek, ustawiają strażników. Pilnują głównie śmieci, których zbieranie i wywożenie nie przyszło nikomu do głowy. W bajkowych, w tym przypadku, górach rozwija się kilometry asfaltowej nawierzchni i chodników z kostki brukowej. Z betonu buduje się balustrady. Podciąga się linie wysokiego napięcia i buduje gigantyczne centrum turystyczne z fontannami oraz parkingi na tysiące samochodów. I budowlanych śmieci. Zapomina się tylko zbudować toalety. Kilometr dalej powstaje z prędkością światła kolejne wielotysięczne miasto, czyli bloki, bloki, bloki. I śmieci. Teren parkowy łączy się odnogą autostrady z głównymi arteriami zaśmieconego kraju. No i zaczyna się sprzedawać bilety. Dziesiątki tysięcy biletów. Turystów (Chińczycy to 99 procent zabiletowanych klientów, obcokrajowcy są często sensacją) wozi się po parku autobusami i meleksami. Wersja luksusowa to dla bogaczy klimatyzowane busiki z przewodnikiem. Klimatyzacja to otwarte (w odróżnieniu od zwykłego autobusu) okna. Żeby wsiąść do zabiletowanego pojazdu, należy karnie przemieszczać się długimi plątaninami ciągów komunikacyjnych grodzonych stalowymi barierkami. Pracuje przy tym wsiadaniu i wysiadaniu spore grono osób, bo chińskie stanie lub poruszanie w kolejkach musi być sterowane i odliczane. W parku narodowym pracuje kilkaset osób. I pracownicy i goście zajmują się głównie śmieceniem. Wszelka niesubordynacja turystyczna (poza śmieceniem i załatwianiem potrzeb fizjologicznych) jest natychmiast pacyfikowana. Goście są taką organizacją zachwyceni. My mniej. Zamiast skupiać się na cudach natury, nabijamy się z uniformizacji i wszechobecnej kontrolowanej dyscypliny. A góry śmieci rosną i rosną.
Góry Tęczowe są faktycznie przepiękne. I mimo wszystko warte podróżniczych wyrzeczeń.