Dom z czerwonej cegły przy ul. Jagodowej, niedaleko las. Wygląda na opuszczony od lat. Przewrócone resztki bramy, zbutwiałe okna. Szyba z dziurą po kamieniu na przywitanie. Józef S. mieszkał tu tylko 25 dni, po tym jak wrócił do rodzinnej wsi 17 września. Kiedy go zamykali, była komuna, połowa lat 80. Wrócił do innego świata. Samochody, hipermarkety, nawet nie wiedział co to pasy w samochodzie. Od razu z pekaesu poszedł do przyszywanej ciotki Krystyny T., kilka ulic dalej, po klucz do swojego domu.
Ojciec Józefa S. zmarł trzy lata temu, matka wcześniej. Józka, który nie miał rodzeństwa, nie wypuścili z zakładu nawet na pogrzeby. Co roku składał prośby do sądu o przedterminową wolność, ale sąd je odrzucał. – Przez te 25 lat miał tylko codzienne spacery 15-minutowe – mówi Krystyna T.
Powitania mieszkańców nie było, ale to Józka nie zniechęciło. – To moja ojcowizna – powtarzał rodzinie. Zapowiedział, że nigdy się stąd nie wyprowadzi.
Krystyna T. przez 25 dni żywiła go i wspomagała finansowo. Dawała na bilet na autobus. – Ja nie wierzę, że on to zrobił. To spokojny, schorowany człowiek – zapewnia. – Teraz to już wszystko co złe to będzie Józek.
Młoda kobieta wyglądająca zza Krystyny T.: – Gdzie on pedofil? Mam pięciomiesięczną córkę, zostawiałam ich w pokoju, nic. Syna jedenastoletniego mam, normalnie rozmawiali. Chorego zainteresowania, żeby tak ot, dziwnie patrzył, nie zauważyłam.