Okazuje się, że w PRL-owskiej pomroce dziejów sztuka niezaangażowana ideowo też istniała! Trafiali się artyści myślący o problemach – z przeproszeniem – ontologicznych, szerokim łukiem omijający symbole w rodzaju sierpa, młota i faceta w ciemnych okularach. Typy na tyle odporne na wpływ dookolnej aury, że nawet nie podpięli się pod nową dzikość, wszechwładnie królującą w dekadzie zamkniętej Okrągłym Stołem.
Śmiem twierdzić, że właśnie ich dokonania przetrwały próbę czasu. Niestety, niektórych już nie ma wśród nas.
Jasne, że z odejściem Henryka Stażewskiego (rocznik 1894) – niegdyś formisty, potem konstruktywisty, zawsze awangardysty – trzeba było się liczyć. Zmarł w 1988 roku, niemal do końca, tworząc abstrakcje tak doskonale harmonijne i wyważone jak klasyczne malarstwo.
Ale nie potrafię się pogodzić ze śmiercią Andrzeja Szwczyka, Antoniego Mikołajczyka, Tomasza Tatarczyka, tych wspaniałych odmieńców lat 80. Uplasowali się na marginesie głównego nurtu, dystansując się wobec „antyczerwonej" gorączki. Nie o to chodzi, że byli za ówczesną władzą – po prostu absorbowały ich inne, uniwersalne sprawy. Czym jest moralność, co to znaczy śmierć, jak uzewnętrznia się sacrum i duchowe światło – oto przykłady frapujących ich kwestii. Tacy filozofowie w rewolucyjny czas nie mają zbyt wielu odbiorców. Ba, w normalniejszej epoce też mało kto mierzy się z ich trudnymi pytaniami. Zwłaszcza teraz widzowie nie chcą zaprzątać sobie nimi głów.