Jego choroba trwała bowiem tak krótko, że mało który z przyjaciół dowiedział się o niej. Z tego powodu mało kto odwiedził go w szpitalu. Ja nie zdążyłam. Może dobrze – zapamiętam go we wściekle czerwonym szaliku, a nie w piżamie, z uroczym łobuzerskim uśmieszkiem, z którym wygłaszał niepopularne opinie, niepoprawne politycznie poglądy, niepokorne uwagi.
Miał przewrotne – jak twierdził odziedziczone po ojcu – poczucie humoru, nie dla każdego do przyjęcia. Ale jemu nie zależało na podobaniu się. Nad fety i celebry przedkładał kolację w niewielkim gronie naprawdę bliskich mu ludzi. Jak przystało na Ślązaka, lubił dobrze zjeść i przyrządzić niektóre regionalne potrawy (pamiętam rewelacyjne klopsy w ciężkim pomidorowym sosie).
Chronicznie nie znosił tłumu; zżerała go trema, gdy miał przemówić do większego grona, nawet do studentów z pracowni plakatu. Do siebie również miał dystans („chciałem zostać malarzem, a zostałem Świerzym"). Naigrawał się ze swojej pracy: „to najzdrowsze zajęcia, jakie znam – przy każdym plakacie robię kilka tysięcy przysiadów i skłonów". Bo nie tworzył przy stole – kładł kartony na podłodze. Cieszył się, że może to robić w domu, nie musi wstawać wcześnie i iść do pracy. Dworował sobie, że jego ulubionym zajęciem jest „dolce far niente" – co przy gigantycznym dorobku, jaki po sobie zostawił, zakrawa na kokieterię.
Ile właściwie zrobił plakatów? Samych cyrkowych było z kilkadziesiąt, muzycznych – setki, filmowych – tysiące. Kiedyś Dorota, jego córka, i żona Magda prowadziły ewidencję. Straciły rachubę, zdaje się, przy trzecim tysiącu. Jeśli do tego dodać pięćset z okładem – okładek do książek (tylko dla PIW-u ponad 200), dwa razy tyle ilustracji książkowych i prasowych, trzy razy tyle niezależnych malunków (słynna seria gangsterska) – to trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek miał wolny czas.
A przecież jeszcze nauczał. Prowadził zajęcia na Akademii Sztuk Pięknych (kiedyś PWSSP) w Poznaniu, potem na warszawskiej ASP; wykładał na uniwersytecie w Meksyku, w Berlinie, w Kassel. Uhonorowano go wieloma nagrodami (z długiej listy sam najwyżej cenił medale na warszawskim Międzynarodowym Biennale Plakatu, kilkanaście nagród za Najlepszy Plakat Warszawy i nietypowy jak dla artysty laur „Hollywood Reporter" przyznany w Los Angeles); obdarzono tytułami honoris causa. Cieszył się, ale dyskretnie, skromnie.
Pytany, jak określić jego specjalność, mawiał, że jest „patrzaczem". Kimś, kto umie patrzeć i zapamiętywać. Wyliczył mi kiedyś, co potrafi namalować „z głowy": czołg T-34, grzyba prawdziwka, konia, kanarka, gitarę, twarze ulubionych artystów, postaci ukochanych jazzmanów...