Wśród części Izraelczyków rozpoczynająca się prezydentura Baracka Obamy wywołuje obawy. Nowy amerykański prezydent ma być rzekomo mniej proizraelski niż jego poprzednik. Nie podzielam tych obaw. Ścisły związek pomiędzy Izraelem a USA nie zależy od bieżącej koniunktury politycznej. To związek wartości i interesów. Związek, który jest głęboko zakodowany w kulturze politycznej obu państw.
W tej sprawie w USA panuje ponadpartyjny konsensus. W Ameryce wszyscy są nam przychylni. Nawet fundamentalistyczna chrześcijańska prawica odwołuje się do tradycji judeochrześcijańskiej i widzi w nas opiekunów Ziemi Świętej. Podobnie jest z Partią Demokratyczną, w której kierownictwie jest wielu Żydów. Również zwykli amerykańscy Żydzi w większości popierają demokratów.
Nie sądzę więc, żeby mogło nam coś grozić ze strony polityka tej partii. On doskonale wie, że jesteśmy jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie, co czyni nas naturalnym sojusznikiem USA. Nasze narody wyznają te same idee. Łączy nas wspólnota wartości. To jednak nie tylko sojusz sentymentalny, ale także pragmatyczny. Walczymy z fundamentalizmem islamskim, z którym walczą także USA.
Obawy, o których pisałem na początku, mają głównie przedstawiciele izraelskiej prawicy. Oni pewnie chcieliby, żeby Bush rządził wiecznie. Ja należę do innej formacji, jestem jednym z tych Izraelczyków, którzy marzą o pokoju z Palestyńczykami. I wiem, że bez Stanów Zjednoczonych – mimo starań UE, która usiłuje odgrywać w naszym regionie bardziej aktywną rolę – taki pokój nie będzie możliwy. Pokój na Bliskim Wschodzie to będzie Pax Americana.
Warto wspomnieć o odchodzącym prezydencie George’u W. Bushu, który chciał osiągnąć ten cel, ale mu się nie udało. Jesteśmy wdzięczni Bushowi. Był naszym prawdziwym przyjacielem. Rozumiał nas nie tyle jako polityk, ile jako bardzo religijny człowiek. Ale być może to Obamie będzie łatwiej dokończyć jego dzieło i zrealizować opracowany przez Busha plan pokojowy – mapę drogową.