Oczywiście, nie o to chodziło w tym szczuciu, żeby ktoś dosłownie „pisowca” zabił, ale to nieuchronny skutek uboczny.
Ci, którzy nigdy nie mieli wątpliwości, że moralną odpowiedzialność za śmierć Narutowicza ponosiła endecja i narodowe gazety, nie mogą zaprzeczyć, że tragedia w Łodzi jest skutkiem ich działalności. Skutkiem decyzji politycznej, cynicznie podjętej przez rządzących, by dla utrzymania władzy i odwrócenia uwagi wyborców od swej totalnej indolencji oprzeć całe życie publiczne na wojnie, na stałym wzmaganiu napięcia, na pogardzie jednej części Polaków, mianowanych przez manipulatorów lepszymi, nowocześniejszymi i bliższymi Europie, dla drugiej części, przytłaczanej nienawiścią i pogardą jako narodowo-katolicka ciemnota, przeszkadzająca w cywilizacyjnym awansie. A także skutkiem gorliwości dysponentów prorządowych mediów i ich funkcjonariuszy w realizowaniu tej polityki.
Nie mam wątpliwości, że Jarosław Kaczyński myli się, nazywając morderstwo „finałem” kampanii nienawiści. To tylko przekroczenie kolejnej granicy, do finału jeszcze daleko. Ci, których bezpośredni sprawca tej zbrodni jest w istocie ofiarą w stopniu nie mniejszym, niż ci, których zabijał, szybko wytłumaczą sobie, że „nic się nie stało”. Skoro z przekonania o jedynie słusznej linii, jaką realizują, nie wytrąciła ich katastrofa smoleńska, tym bardziej zbrodnia szaleńca nie sprawi, by wyrzekli się przekonania, że „Polska ciemna” musi wymrzeć i zniknąć, a reprezentującą ją w polityce „watahę” trzeba dorzynać wszelkimi metodami. A wypadki przy pracy… cóż, wszystkiemu winni są „pisowcy”. Gdy ich nie było, nie trzeba by było ich dorzynać.