Po trzech latach od katastrofy smoleńskiej, w której zginęły najważniejsze osoby w państwie premier najwyraźniej zorientował się, że nie wypada, aby współodpowiedzialny za to człowiek był nadal szefem Biura Ochrony Rządu. Takiego zdania jest przynajmniej Andrzej Stankiewicz z "Wprost".
Bez względu na to, jaka będzie oficjalna wersja odejścia szefa BOR gen. Mariana Janickiego, tak naprawdę jest to dymisja za Smoleńsk. Bomba z opóźnionym zapłonem.
- pisze dziennikarz, choć, jak pisała "Rz" odejście generała było decyzją jego samego. Stankiewicz przypomina jednak, że tuż po katastrofie największą winą Janickiego było zupełnie co innego.
Jest połowa lipca 2010 r. W tabloidach ukazują się sielskie scenki: premier Tusk na wiejskiej działce na Pomorzu. Wystawiając do słońca swoje wdzięki, szef rządu ma na sobie ohydne gacie, które w dodatku podciągnął najwyżej, jak się da. „Ściągnął ubranie, podwinął bokserki, by opalić jak najwięcej ciała" – szczebioczą radośnie gazety, ilustrując to zdjęciami roznegliżowanego Tuska w rozmaitych pozycjach.
Wściekły Tusk wzywa na dywanik szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego. Dowódca „borowików" słyszy, że jeśli jeszcze raz jacyś paparazzi zrobią premierowi tak intymne, kompromitujące zdjęcia, to generał wyleci na zbity pysk.