„Dres, kokarda, okulary, oto komik – rak Makary, Rymujemy tak jak rak, O, tak, tak! O, tak, tak!" – oto bełkot figlarny z ich elementarza części I.pt. „Jesień".
„Tu mam króliki, a tam krowy, I domek Reksa kolorowy, Tyle tu kur, kosów i sójek, Tu jest mój dom, Tak mówi wujek" - a to casus z niej naukowy. Bełkot „edukacji zintegrowanej", łączący wiedzę o „wiejskiej zagrodzie" z funkcją poetycką także bez grosza kultury literackiej. Dzięki tej żałośnie nieporadnej rymowance ekspresowy nabór do niemieckich zawodówek ma nie tylko zauroczyć się sztuką czytania, ale i posiąść zasób „edukacji przyrodniczej" zawartej w pytaniu: „Jakie zwierzęta mieszkają („mieszkają" – rozumiecie) w wiejskiej zagrodzie?".
Pierwszakowi poddanemu tej obróbce nie należy się adekwatny, porządny obrazek. Ilustracja do lekcji o wsi przedstawia wprawdzie parę stworzeń gospodarskich, z których prawdopodobnie jedno jest sójką, a drugie kosem, ale ani wujka, ani jego domku tam nie widać. Ten czyjś wujek mieszka pewnie z Reksem w jego kolorowym „domku". Ha, pierwszaki, dzięki równie edukacyjnej, wcześniejszej ilustracji placu zabaw, już poznały nie mniej uczoną odpowiedź na pytanie, jakie rośliny i zwierzęta można spotkać w parku. Chodzi o motyla, srokę, kosa i osę, a z roślin o lipę i klon. Jak łatwo zauważyć, najlepiej ze wszystkich ma kos, ponieważ mieszka sobie także w domku wujka ze wsi. Motyla, ani sroki, ani osy w zagrodzie wiejskiej najwyraźniej nie uświadczysz. Podobnie, jak lipy i klonu. Ta z kolei potężna piguła wiedzy o przyrodzie okazuje się fundamentem dumnego zwieńczenia semestru: „Wiem, jakie rośliny i zwierzęta można poznać w parku".
A teraz matematyka. „Jola miała 2 balony. 1 odleciał. Ile balonów ma teraz Jola?" . Etap niemowlęcego liczenia paluszków „Tu sroczka kaszkę warzyła" nastąpi pewnie w letnim zeszycie czwartym ich elementarza. Dziw, że przedtabletowe pokolenia już w drugiej klasie posiadły CAŁĄ tabliczkę mnożenia na wyrywki. Jednak rozumiem, że inne narody strasznie muszą się denerwować, gdy wychodzi na jaw, że już w latach 70-tych Polacy mieli pierwsze, własne „mózgi elektronowe" (komuna skrzętnie zaprzepaściła), że polska młodzież wciąż sobie nieźle radzi, poczynając od gry Marketplace po konkursy Microsoftu, i że na każdym musi robić wrażenie fakt, iż szefową Rady CERNU w Genewie jest Polka. Kluzik – Rostkowska wreszcie w mig to załatwi. Kolejne bryki są już w robocie.
„Nasz elementarz" jest produktem przemocy wobec opinii publicznej w obliczu okazji do przepływu funduszy. Przynętą dla ubogiego ludu. Jako zbiór czterech, przechodnich skryptów nie jest on jednak „mój" i nie może być „nasz". Ich elementarz jest „nasz" dla Ministerstwa, czyli Kluzik i innych pań. Nie jest jedyną, niepowtarzalną książką, jak utrzymuje nazwa skryptów, co sankcjonuje kłamstwo i orwellowski zamęt w systemie pojęć. Nazwanie pliku gniotów naszym elementarzem jest zarazem wdrożeniem totalitarnego lekceważenia dla znaczenia słów i ciosaniem podmiotowości już w szkolnym bloku startowym, bo wysiłek kształcenia jest głównie osobisty. Mój, nie nasz.