Kiedy Tomasz Lis pytał: „Co z tą Polską”, najwięksi mędrcy drapali się w głowy. Dziś odpowiedź jest prosta. Lis zaprasza gości do swojego programu tylko po to, by po raz tysięczny postawić klocek na wieży swoich niebotycznych ambicji bycia jedynym sprawiedliwym. W atakowaniu opozycji, dziś uosabianej przez jedną partię (PiS) i dwa kluby parlamentarne (PiS i Solidarna Polska) jest szybszy nawet od Stefana Niesiołowskiego, w lizusostwie wobec Donalda Tuska idzie dalej niż Paweł Graś, w mordowaniu etosu dziennikarza bywa skuteczniejszy niż dawni królowie „Trybuny Ludu” i dzisiejsi „Gazety Wyborczej” razem wzięci. Dziś, w 30. rocznicę stanu wojennego widać, co z tą Polską jak na dłoni. Andrzej Morozowski, jedna z gwiazd TVN24, wbrew wszelkim dokumentom z IPN i NATO, Stasi i KGB, broni reżimowego dyktatora, generała, który dawno powinien zostać zdegradowany, osądzony i stawiany jako przykład zła komunizmu.
Morozowski prawdopodobnie nie widzi nawet, jak bardzo ośmiesza się, gdy mówi: „Nawet stacje podziemne informowały w 1981 roku o przegrupowywaniu wojsk radzieckich, więc generał Jaruzelski też mógł w to uwierzyć”. Czy I sekretarz KC PZPR informacje o decyzjach Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego czerpał z Radia Wolna Europa? Panie redaktorze, niech pan nie idzie tą drogą. Naprawdę, szkoda czasu na wymyślanie kolejnych absurdów, by przypodobać się resztkom komunistycznego betonu.
Ale może tak właśnie w TVN24 trzeba? Oto materiał filmowy, upstrzony wypowiedziami Pietrzaka, Skiby i kilku innych, dowodzi, że PRL może i był brzydki, ale przecież „Polacy częściej ze sobą rozmawiali”. Może i był nieładny, ale przecież „wiele osób obrazki te ogląda z sentymentem”. Oto dziennikarz „Gazety Wyborczej” wpada na jakże pożądany i dziś przez dawnych komunistycznych aparatczyków pomysł, by „przez pół roku żyć jak w PRL-u”. Zabawa polega na tym, że żona dziennikarza zamiast wacików używa dziś zwyczajnej waty („i jest to bardzo ciężkie”), a mąż ubrany w kożuch musi pchać Fiata 126p, gdy skończy się benzyna.
Reporter TVN24 nie zapyta go przecież o sens zabawy, od której włos się jeży na głowie. Co bohaterowie półrocznej bzdury jedzą, gdy skończy im się przydział masła i mięsa, co piją, gdy ocet wylewa im się uszami, czy widzieli na oczy szynkę poza zakrystią kościoła, wreszcie – czy mogą mówić, pisać, czytać, co chcą, czy też może grozi im za to pałowanie, więzienie, internowanie, tajemnicza śmierć najbliższych? Każdy może mieć swój sposób na przekonywanie młodzieży, że PRL nie był ani smutny, ani straszny, a jedynie dokuczliwy i cholernie zabawny. Mogę zrozumieć, że robią to ludzie, których całe życie przypadło na lata 1945 –1989 i że rzeczywistość rzadko bywa czarno-biała. Ich stosunek do Polski Ludowej jest naturalną konsekwencją szacunku do samego siebie. Ale, na litość boską, co trzeba mieć w głowie, by próbować udowodnić, że da się spokojnie odtworzyć życie w PRL dzisiaj – w demokratycznej Polsce? Jeżdżąc „maluchem”, który za komuny pozostawał namiastką luksusu?