Kadra będzie miała nowego trenera. PZN podjął decyzję, że czas na rozstanie z Michalem Doleżalem...

Przyszedł moment, przez który przechodziłem również ja oraz inni trenerzy. System, który przynosił efekty, przestał funkcjonować. Pojawiła się granica, której nie można już przekroczyć. Coś się zepsuło, a trener nie potrafił wskazać przyczyny. Już w grudniu widzieliśmy, że potrzebne będą zmiany, podczas igrzysk byliśmy zdecydowani, by po sezonie zakończyć współpracę. Od grudnia próbowaliśmy się dowiedzieć od Doleżala, jaki ma pomysł na poprawę sytuacji. Powtarzał, że trzeba pomyśleć i się zastanowić. Cierpliwie czekaliśmy. Wcześniej zdecydowaliśmy o rozstaniu z austriackim doktorem Haraldem Pernitschem. Pracę trenera oceniam generalnie pozytywnie. To fachowiec, spokojny i zrównoważony. Mieliśmy sukcesy, nawet w tym roku były jakieś przesłanki, że ten sezon nie musi być tak zły. Nie chcemy nikomu nic zarzucać, po prostu przyszedł czas na zmiany.

W jakich okolicznościach trener dowiedział się, że współpraca nie będzie kontynuowana?

W czwartek odbyło się w Planicy spotkanie Doleżala z wiceprezesem PZN Wojciechem Gumnym i Adamem Małyszem. Trener został poinformowany, że nie przedłużymy z nim umowy. Powiedział: dobrze, poczekajmy do ostatniego konkursu i wtedy ogłoszę, że odchodzę. Ale już 15 minut później wysłał esemesa do Małysza z prośbą o spotkanie. Rozmowa z zawodnikami i sztabem szkoleniowym się odbyła, a kwadrans po niej Doleżal zakomunikował mediom, że żegna się z reprezentacją. Zawodnicy nie znali naszej decyzji, ale zdawali sobie sprawę, w jakim kierunku to zmierza.

Jak zareagował pan na gniewne słowa Kamila Stocha?

Mogę powiedzieć tylko tyle, że nasi skoczkowie to zawodnicy bardzo dojrzali, traktujemy ich jak partnerów i mają prawo do wyrażania opinii. We wtorek organizujemy spotkanie, na którym sobie wszystko omówimy. Zbierze się prezydium PZN, wydamy komunikat, dlaczego rozstajemy się z Doleżalem. W czwartek do Warszawy przyjedzie też Dawid Kubacki. Prezes PKOl będzie wręczał nagrody za igrzyska olimpijskie.

Czy już we wtorek poznamy nazwisko nowego trenera?

Rozpoznaniem środowiska zajmował się Adam Małysz. Pewnie przedstawi nam swoje wnioski i propozycje. Nie mówimy o jednym trenerze, ale co najmniej o dwóch–trzech, żeby wzmocnić nasze wszystkie kadry i zbudować system. Rozmawialiśmy z gwiazdami trenerskimi: Miką Kojonkoskim, który przyleciał nawet do Polski, oraz Alexandrem Stoecklem, Wernerem Schusterem i Alexandrem Pointnerem. Rozmawialiśmy też z mniej znanymi trenerami austriackimi. To wcale nie musi być głośne nazwisko. Łukasz Kruczek osiągał sukcesy, choć dopiero zaczynał karierę. Stefan Horngacher prowadził wcześniej kadrę B. Doleżal też nie był znany.

Medal olimpijski Dawida Kubackiego zaburza smutny obraz?

Skoki wymagają jednego błysku na progu skoczni. Miesiąc przed igrzyskami nic nie wskazywało na tak dobre wyniki. Niektórzy twierdzą, że to efekt przerwy covidowej u Kubackiego oraz drobnej kontuzji Stocha. Ja ten pogląd podzielam, skłania mnie ku temu moje wieloletnie doświadczenie. Dawid przez dziesięć dni był w domu, mógł lekko trenować, bo covid przechodził łagodnie. Ominęły go podróże, równie męczące jak trening czy udział w zawodach. Był naładowany energią, miał większą świeżość i dynamikę. To samo było w przypadku Kamila, który zajął czwarte i szóste miejsce. Mówiłem mu, że na tej przerwie tylko zyska, pojedzie do Pekinu wypoczęty. Praktycznie przez cały sezon zawodnicy mieli problem z dynamiką odbicia. W takiej sytuacji rezultaty może przynieść tylko odpoczynek i spokojny trening rozłożony w czasie. To nie są rzeczy nowe, to trenerskie abecadło. Stosowali to Małysz, Martin Schmitt i wielu innych. Sukcesy po powrocie osiągał Simon Ammann. Jak coś nie idzie, to się wycofujesz. Sugerowaliśmy to Doleżalowi, ale nie przyjmował tego do wiadomości. Powtarzał, że trzeba startować. Zostawialiśmy mu wolną rękę, nie ingerowaliśmy.

Dziś mamy kłopoty, ale droga, jaką polskie skoki przebyły przez ostatnie ćwierć wieku, to jak lot w kosmos...

W 1994 roku na igrzyska w Lillehammer pojechał jeden zawodnik (Wojciech Skupień – przyp. red.), a z nim jeden trener. Prowadził go od dziecka, ale dzień przed konkursem na dużej skoczni doszło między nimi do kłótni. Trener powiedział zawodnikowi, że jak jest taki mądry, to niech sam skacze, i został w hotelu, a naszym olimpijczykiem na skoczni opiekował się Słowak Peter Schlank. Wtedy coś się skończyło. Przyszedł Pavel Mikeska i rozruszał to organizacyjnie. Małysz dojrzewał, byli Skupień, Robert Mateja i Łukasz Kruczek. Później dochodzili kolejni. Mikeska wykonał dobrą robotę, wniósł powiew organizacyjny i treningowy, scalił grupę, ale po czterech latach coś się wypaliło. Nie było pieniędzy, żeby zatrudnić trenera z zagranicy, a z krajowych zgłosili się chyba Pawlusiak, Kołder i ja. Miałem wziąć kadrę tylko na rok, dopóki kogoś nie znajdziemy. Do współpracy dobrałem sobie psychologa i fizjologa, wiedziałem, że sam nie dam rady.

Pieniędzy brakowało w zasadzie na wszystko, a sponsorzy nie walili drzwiami i oknami…

To było jeszcze przed naszym wejściem do Unii Europejskiej. Inne czasy. Kontrole na granicach. Kiedy wiozłem pięć par nowych nart z Planicy do Polski, targowałem się ze słowackim strażnikiem ze trzy godziny, żeby mnie przepuścił. Musiałem zapłacić 500 szylingów. Potem na tych nartach Adam wygrał Turniej Czterech Skoczni i rozpoczęła się małyszomania. Kilka miesięcy wcześniej, w październiku 2000 roku, Edi Federer (były austriacki skoczek, potem menedżer skoczków i biznesmen – przyp. red.) powiedział, że będzie kończył z nami współpracę, bo nie ma wyników, i do grudnia musimy oddać mu samochody. Przyszły jednak treningi w Sankt Moritz i Ramsau. Adam skakał kapitalnie. Gdy zobaczył go w akcji Andreas Goldberger, który też znajdował się pod opieką Federera, przewidział, że może wygrać Turniej Czterech Skoczni. Widzieliśmy, że Adam radzi sobie kapitalnie, ale powstrzymywaliśmy się od tak odważnych opinii. Gdy wracaliśmy, Piotrek Fijas powiedział nawet, że do świąt na pewno coś się spieprzy. Takie było nasze nastawienie, byliśmy w innym świecie – organizacyjnym i finansowym.

Zarabiał pan kwoty, które wydają się dziś śmieszne…

3900 zł. Kiedy po pierwszych sukcesach Adama zwróciłem się o 500 zł podwyżki, przez kolegów z PZN zostałem wyśmiany. Mówili: ciesz się tym, że masz takie sukcesy i szczęście.

I swój udział w tym, że Małysz nie porzucił skoków po igrzyskach w Nagano…

Najpierw trzeba było przekonać Izę Małysz. Powiedziała, że pora kończyć zabawę w skakanie i zacząć zarabiać, by utrzymać rodzinę. Pamiętam rozmowę, po której kiwnęła głową i oznajmiła: daję wam rok. To było decydujące. A potem już poszło.

Po pierwszych sukcesach Małysza sponsorzy zjawili się natychmiast?

Mieliśmy Federera, który miał już doświadczenie na tym rynku. To on przyprowadził sponsorów, potrafił wynegocjować europejskie stawki. W Polsce brakowało takich osób, może poza Tomkiem Redwanem. Gdybyśmy nie mieli takiej opieki menedżerskiej, to w skokach nie pojawiłyby się tak szybko duże pieniądze. Federer bardzo nam pomógł, wypłacał dodatkowe premie zawodnikom i sztabowi.

Pamięta pan, jak do listy sponsorów dołączyła firma LOTOS?

To był 2003 rok. Kontakt z firmą nawiązał ówczesny prezes PZN Paweł Włodarczyk. Znał prezesa LOTOSU Pawła Olechnowicza. Studiowali razem na AGH. Udało się go zainteresować. Doszło do spotkania w Warszawie. Byliśmy tam też z Adamem. Dla związku to była ogromna szansa, by dalej się rozwijać. Choć w porównaniu z obecnymi pieniędzmi było to nadal średniowiecze.

Minęły prawie dekady. Wsparcie LOTOSU dało związkowi stabilizację?

Tak, i to w trzech obszarach. Po pierwsze, wzmocniło finansowo grupę, dysponowaliśmy własnymi środkami na poprawę sprzętu, innowacje, transport, zatrudnianie zagranicznych trenerów. Po drugie, otrzymaliśmy wsparcie finansowe naszych zawodów Pucharu Świata i Letniego Grand Prix. Po trzecie i chyba najważniejsze, ruszyliśmy z programem „Szukamy następców mistrza”. To była inicjatywa Ak-Polu, takiej agencji z Bielska. Ja opracowałem program od strony merytorycznej. Obejmował współzawodnictwo sportowe, wsparcie sprzętowe i szkoleniowe, system stypendialny dla młodszych skoczków po zakończeniu rywalizacji, potem również dla trenerów klubowych. Za tym poszła budowa i modernizacja obiektów. Pierwotnie ten program miał się nazywać „Szukamy następców Adama Małysza”, ale Federer postawił zaporowe warunki dla LOTOSU, żeby mogli posługiwać się imieniem Małysza. Obecna nazwa pasuje nawet bardziej, bo pojawił się następny mistrz.

Rośnie grupa kolejnych zdolnych chłopaków, m.in. Kacper Juroszek i Jan Habdas…

Ten drugi podczas Olimpijskiego Festiwalu Młodzieży Europy został tydzień temu wicemistrzem, srebrny medal w Finlandii zdobyła też nasza drużyna. Program „Szukamy następców mistrza” spowodował, że mamy ciągłość szkolenia. Nie zdarzają się puste roczniki. Zawody LOTOS Cup trzeba było rozłożyć na trzy dni, trwają od dziewiątej rano do zmroku, bo startuje w nich od 180 do 230 zawodników. Utalentowanych skoczków nie brakuje, mamy jednak mało trenerów. Gdziekolwiek pojawia się inicjatywa, żeby budować małe skocznie i szkolić, pytam: czy macie człowieka, który podejmie się wychowania zawodników, którzy potem mogliby się przenieść do Szkół Mistrzostwa Sportowego w Szczyrku czy Zakopanem. I  z  tym jest problem, to nasze zadanie na przyszłość.

Opinia partnera Cyklu "Rzeczpospolitej": Polskie Orły

Kinga Fedorowska, dyrektor ds. marketingu Grupy LOTOS SA:

Efekty współpracy Grupy LOTOS i PZN napawają nas dumą. LOTOS jako generalny sponsor polskiego narciarstwa od wielu lat wspiera rozwój tej dyscypliny. Widzą to i doceniają kibice. Sukcesy polskich skoczków jasno pokazują, jak ważna jest długotrwała, stabilna współpraca i inwestowanie w młodzież. Niezłomność sportowców pokazuje zaś, że oprócz talentu istotna jest ciężka praca, jaką każdego dnia zawodnicy oraz ich trenerzy wkładają w treningi.

Prawie 20 lat temu z inicjatywy PZN powstał Narodowy Program Rozwoju Skoków Narciarskich i Kombinacji Norweskiej „LOTOS. Szukamy następców mistrza”. Założeniem programu było stworzenie systemu szkoleniowego, który miał wyłonić następców Adama Małysza. Apoloniusz Tajner, prezes PZN, wielokrotnie podkreślał, że drugiego takiego programu nie ma na świecie. To największe sportowo-społeczne przedsięwzięcie w historii polskiego narciarstwa, które wychowuje nowe pokolenie polskich sportowców. Wychowankowie tego programu – Dawid Kubacki, Paweł Wąsek czy Maciej Kot – są dziś filarami naszej reprezentacji. W ramach programu nasza spółka finansuje zimową i letnią edycję zawodów LOTOS Cup. Zapewniamy klubom narciarskim środki na sprzęt sportowy oraz szkolenie dzieci i młodzieży, fundujemy stypendia sportowe dla zawodników i trenerów oraz nagrody dla najlepszych młodych skoczków.

„PolSKI Mistrz” to kolejny program rozwoju sportów zimowych, tym razem narciarstwa alpejskiego i snowboardu, w który zaangażowała się Grupa LOTOS. W ramach tej inicjatywy kształtowane jest następne pokolenie zawodników i zawodniczek poprzez rywalizację sportową w Młodzieżowym Pucharze Polski oraz poprzez zapewnienie profesjonalnie przygotowanej bazy treningowej w Polsce.

Mówiąc o współpracy z PZN, nie możemy zapomnieć o biegach narciarskich, w których czempionem była Justyna Kowalczyk z logo LOTOS na ramieniu. Zawodniczka przez wiele lat była najlepsza na świecie i dziś nadal jest ambasadorką polskiego sportu.

Dwudziestoletnia współpraca z Polskim Związkiem Narciarskim dostarczyła nam wiele powodów do dumy i z poczuciem pewności patrzymy w przód.

Opinia partnera Cyklu "Rzeczpospolitej": Polskie Orły