Prawicowi komentatorzy nie zostawili na projekcie suchej nitki. Nieprawicowi również nie byli zachwyceni, choć niektórzy nie kryli satysfakcji, że przynajmniej nie będzie na nim husarii, orłów, wierzb ani bogoojczyźnianej poetyki.
Podobnie było w listopadzie 2019 r., gdy premier Mateusz Morawiecki podczas internetowego czatu złożył obietnicę, że w stolicy powstanie łuk triumfalny upamiętniający Bitwę Warszawską. Przez kilka dni trwała dyskusja, która przebiegała według doskonale znanego scenariusza: jeśli nie jesteś zachwycony pompatycznym pomysłem łuku triumfalnego, to znaczy, że jesteś zakompleksionym antyPolakiem, zwolennikiem pedagogiki wstydu, krzewicielem mikromanii, czyli twierdzenia, że Polska jest gorsza od innych narodów i powinna na innych patrzeć z niższością i zazdrością, jako siedlisko ciemnogrodu itp. Przeciwnik budowy łuku triumfalnego to z pewnością ojkofob nienawidzący Polski i polskości. Dyskusja o sensowności budowli, którą obiecał Morawiecki, szybko zmieniła się w dyskusję na temat tego, kto jest, a kto nie jest Polakiem, jaki patriotyzm jest dobry itp. Tyle że po dwóch tygodniach temat łuku zniknął równie szybko, jak się pojawił. A więc nie była to kwestia ważna, ot, okazja, by się pokłócić.
Teraz o obietnicy premiera nikt zdaje się już nie pamiętać, przez kilka dni gnomon pożyje sobie w mediach społecznościowych i zdechnie. Problem w tym, że cała ta dyskusja jest drugorzędna wobec faktu zupełnie fundamentalnego – wygląda na to, że nasze świętowanie setnej rocznicy Bitwy Warszawskiej powtórzy wszystkie błędy, które popełniono przy okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Co zostało z tamtych obchodów poza kilkoma niepraktycznymi ławeczkami, z których odłazi farba, a które w rocznicowym ferworze postawiono w kilku prowincjonalnych miasteczkach? Kwintesencją kompromitacji obchodów stulecia odzyskania niepodległości było procedowanie w Sejmie na parę dni przed rocznicą specjalnej ustawy ogłaszającej 12 listopada dniem wolnym od pracy, jako że 11 listopada wypadał akurat w niedzielę i świętowanie mogłoby nie być dość uroczyste. Na rocznicę niepodległości nie udało się przygotować wcześniej żadnego z wielkich dzieł – np. Muzeum Historii Polski – choć to również wina wielu poprzednich rządów. Jednak setna rocznica przeminęła i nic z niej nie zostało.
Wracając do pomnika na placu Na Rozdrożu. Monument wymaga przebudowy całego placu, a czas biegnie nieubłaganie – zostało niecałe pół roku. Do tego czasu nie powstanie oczywiście Muzeum Bitwy Warszawskiej, bo do jego budowy trzeba się było zabrać cztery albo pięć lat temu. A przecież wtedy dobra zmiana była tak zajęta wojną z totalną opozycją, wojną o sądy i innymi wojnami, że nie starczało jej czasu i sił, by sensownie przygotować obchody. Owszem, zobaczymy zapewne rekonstrukcje historyczne, parady wojskowe, odprawionych zostanie kilka uroczystych mszy polowych. A potem wrócimy do codzienności i o rocznicy szybko zapomnimy. Tymczasem jedna z największych wiktorii w historii polskiej wojskowości znów wróci do książek.
Sposób, w jaki obchodzimy rocznice (a właściwie ich nie obchodzimy), wiele mówi o nas samych. A także o bezradności w tej sferze rządzącej już piąty rok prawicy. Pewnie w okolicach lipca zapanuje szał, wszyscy na ostatnią chwilę będą coś organizować, napompujemy naszą historyczną dumę na parę dni, a potem, jak z balonika, znów zejdzie z niej powietrze. I okaże się, że gnomon na stulecie to był szczyt naszych możliwości.