Budowany z trudem w czasie kampanii prezydenckiej wizerunek Jarosława Kaczyńskiego jako przywódcy umiarkowanego, całkiem się załamał.
Uderza mnie nieznośna przewidywalność takiego rozwoju sytuacji. Od momentu, kiedy Bronisław Komorowski powiedział w rozmowie dla „Gazety Wyborczej” o potrzebie przeniesienia krzyża sprzed pałacu, wszystko potoczyło się jak w precyzyjnie napisanym scenariuszu. List protestacyjny Zbigniewa Ziobry, posłanka Jolanta Szczypińska gotowa przykuwać się łańcuchami do krzyża, senator Zbigniew Romaszewski porównujący Komorowskiego do Kiszczaka, Joachim Brudziński, który nagle wychynął z czeluści i obwieścił, że ciało prezydenta znalazło się w ruskiej trumnie. A na koniec musiał zabrać głos, donośniej niż wszyscy inni, Jarosław Kaczyński. I powiedzieć, że zwolennicy przeniesienia krzyża są niczym Zapatero. Gdyby ktoś potrzebował dowodów na to, że odruchy Pawłowa działają, politycy PiS dostarczyliby ich aż nadto.
Takiego zachowania nie usprawiedliwiają prowokacje Palikota. Tak, też z trudem znoszę insynuacje na temat śp. Lecha Kaczyńskiego, te rzekomo zadawane w dobrej wierze pytania o to, czy przed odlotem nie był pijany albo niekończące się sugestie, że zastraszył pilotów. Tak jakby prezydent posiadał realną, a choćby i pośrednią władzę nad nimi. Zwolennicy tezy o naciskach prezydenckich odwołują się do przypadku gruzińskiego, ale nie zauważają, że pokazuje on coś całkiem innego. Pilot, który odmówił spełnienia prośby prezydenta, został nagrodzony! Więc owszem, próba uwikłania nieżyjącego prezydenta w winę to coś ohydnego. Tylko co z tego?
Czy odpowiedzią mają być słowa Antoniego Macierewicza o zbrodni pod Smoleńskiem? Albo obrona krzyża jako pomnika wystawionego rzekomo poległemu prezydentowi? Który ma być znakiem „pełnej prawdy o Smoleńsku”? Tak jakby w tej pełnej prawdzie, o której mówią politycy PiS, mieściło się coś więcej niż to, co jednak wiemy z dotychczasowej prawdy: że lotnicy byli źle przeszkoleni, że nie powinni startować i lądować, że organizatorom zabrakło wyobraźni, a katastrofa była smutnym rezultatem mieszaniny zuchwalstwa, blagi, bałaganu z polskiej strony oraz niekompetencji po rosyjskiej? Wydaje się, że wiadomo wystarczająco dużo, żeby domagać się dymisji Bogdana Klicha oraz osób odpowiedzialnych za szkolenia w armii.
Zamiast tego słyszę Jarosława Kaczyńskiego, który twierdzi, że kto ataków na nieżyjącego prezydenta nie łączy z katastrofą „ma jakieś kłopoty z myśleniem”. Ale owo „połączenie” musiałoby prowadzić do tezy, że katastrofa została ukartowana przez atakujących prezydenta, w domyśle rząd. Przecież to absurd. Przyjęcie tej tezy to pójście drogą ku przepaści. W polityce nie wolno być zakładnikiem emocji.