Czy na mapie geopolitycznych interesów, czy w teatrze duchowych sił i napięć polityka i literatura mogą się odnaleźć, wypełnić, wyrwać z niemocy fałszu tylko idąc ręka w rękę. Naprzeciw niebezpieczeństwu i z szeroko otwartymi na rzeczywistość oczami. Nie prosząc o litość, protekcję, o łaskawą zgodę na to, żeby pozwolono wspólnocie i językowi przetrwać. Bo kiedy naród swoją polityką, a język literaturą prosi historię o litość, to jedno i drugie istnieje już tylko teoretycznie. Nie ma państwa, jest tylko fasada instytucji; nie istnieje literatura, są tylko książki.

To nie od sprawności instytutów promujących polską kulturę za granicą zależy, czy naszej literaturze uda się znowu, jak kilka już razy udało się w przeszłości, znaleźć drogę powrotną do tego, co aktualne i uniwersalne. Można zakontraktować najlepszych tłumaczy, wykładać bajońskie sumy na tysiące przekładów, ale jeśli język jest wewnętrznie słaby, nieświadomy tego, co tylko w jego brzmieniu może i powinno być wyrażone, to cała translatorska machina będzie jedynie tę słabość obnażać. Dowodzić, że polszczyznę wciąż nęka syndrom Conrada. Pisarza, który, żeby wypłynąć na szerokie wody, musiał przesiąść się na angielski. Dopiero w nim, chociaż brzmiał obco i poruszać się po nim było trudno i niebezpiecznie, działały prądy, wiały wiatry popychające opowieść ku temu, co wspólne. Ku temu, co nie jest tylko przypisem do dziejów człowieka i świata, ale staje się ich częścią, wpływa na ich bieg. Tego nie dało się napisać po polsku, a dopiero potem przetłumaczyć, te słowa od razu musiały paść w języku, nad którym nie zachodziło słońce.

Ale naród i język mogą pozostać w grze, nawet jeśli nie są dziełem imperiów, kiedy wydarzają się przy użyciu skromnych środków; gdy muszą sobie radzić z tym, że ich interes i brzmienie spotykają się z powszechnym niezrozumieniem. Nawet po chybotliwych regułach własnych gramatyki i geografii można się wspiąć do miejsca, z którego będzie można spojrzeć z perspektywy całości, objąć wzrokiem krajobraz idei i interesów, strategicznych przepływów towarów i myśli. I dopiero tam, na tej wysokości, gdzie powietrze jest wolne od frazesu, jest nasze miejsce.

Tam zaczyna się polityka historyczna, która przestaje być już tylko mniej lub bardziej natarczywą prośbą o współczucie, a zamiast tego staje się wytyczaniem ścieżek dla naszej i świata wyobraźni. Nie ma tam miejsca na spotkania z patronami i bezwarunkowymi sojusznikami, co najwyżej można się natknąć na strategicznego partnera. Tych pierwszych można spotkać tylko na nizinach frazesu. I wreszcie dopiero z tej wysokości, ze wzrokiem utkwionym w tym, co wielkie i uniwersalne, a nie we własnych ograniczeniach, można zacząć snuć opowieść o sobie, która będzie wolna od małoduszności i rozmemłania. W której będzie chodziło o coś więcej niż uzyskanie zgody na własne istnienie; o wyciągnięcie z faktu swojego istnienia właściwych wniosków, uczynienie z niego odpowiedniego użytku.

W przeciwnym wypadku skazujemy się na rolę wiecznego kontekstu. Śladu na mapie i historii, który w obu pozostanie tak długo, jak długo jakiś gorliwy stróż dziejów nie postanowi zrobić z nim porządku. Bo konteksty mają już to do siebie, że dość łatwo się je pomija.