Niedawny szczyt kanclerz Merkel i prezydenta Sarkozy'ego umknął gdzieś między zamieszkami w Londynie a kolejnym początkiem końca wojny w Libii, jednak jego skutki mogą mieć poważne znaczenie dla całej Europy. Paryskie spotkanie, choć nie przyniosło przełomowych decyzji, przejdzie do historii jako ważny epizod w budowie nowego porządku na kontynencie. Niemieckiego porządku.
Unia Europejska jest grupą
27 państw o równych prawach i obowiązkach. Tak to brzmi w teorii, w praktyce w Europie istnieją dwa kraje, które nadają ton Unii – Niemcy i Francja. To nie jest pretensja ani krytyka, tylko stwierdzenie faktu – w Paryżu kanclerz Merkel i prezydent Sarkozy po raz kolejny wystąpili w imieniu całego eurolandu, ignorując wszystkie istniejące instytucje europejskie przeznaczone do podejmowania decyzji w Unii, od Rady Europejskiej przez Parlament do prezydenta Unii, proponując własne rozwiązania kryzysu. Nie ma się co dziwić: euro tonie, nikt nie wie, jak temu zaradzić, miliony Europejczyków i rynki czekają na szybkie decyzje, a takie podjąć mogą tylko liderzy Francji i Niemiec, a nie instytucje, które powołane zostały głównie po to, by decyzje odkładać na później, a najlepiej nie podejmować ich nigdy.
Dla Sarkozy'ego porozumienie z Merkel i wspólny występ był szansą potwierdzenia przed własnym elektoratem równorzędnej z Niemcami roli Francji, ale ani dla rynków, ani dla europejskich liderów nie ulega wątpliwości, kto w tej parze liczy się bardziej. To Niemcy wpompowały już 120 mld euro do Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej, czyli kasy zapomogowej dla zadłużonych państw Unii, to od nich zależy przyszłość „chorych ludzi Europy" Grecji, Irlandii, Portugalii (a być może również Hiszpanii i Włoch). To na Niemcy patrzą rynki w oczekiwaniu jakiejś polityczno-gospodarczej mikstury, która uleczy kontynent.
Podczas spotkania w Paryżu zaproponowano ją w trzech porcjach. Ma powstać nowy rząd gospodarczy dla strefy euro złożony z szefów rządów grupy, państwa eurolandu zostały poproszone o wpisanie do swoich konstytucji zakazu przekraczania limitu długu publicznego i mają wprowadzić podatek od transakcji finansowych.
Witamy w IV Rzeszy
Na tym samym polu, na którym Hitler poległ w militarnym starciu z Europą, dzisiejsi Niemcy triumfują dzięki handlowi i dyscyplinie finansowej. „Witamy w IV Rzeszy" – tak podsumował wyniki szczytu komentator brytyjskiego dziennika „The Daily Mail". To jest – jak byśmy to dziś powiedzieli – wyrazista gazeta z kontrowersyjnymi tezami, ale jedno można o niej powiedzieć z pewnością: oddaje w miarę wiernie nastroje większości Brytyjczyków. W tym wypadku nie tylko Brytyjczyków. Z mniejszych krajów eurolandu, zwłaszcza takich jak Finlandia, które w kryzysie radzą sobie całkiem dobrze, dochodzą coraz częściej głosy niezadowolenia. Równocześnie coraz wyraźniej widać, że Niemcy nie godzą się na rolę naczelnego płatnika zobowiązań Europejczyków bez posiadania wpływu na politykę państw, które ratują od upadku.
Niemcy podjęły w ciągu ostatnich 20 lat dwa potężne wyzwania: włączyły w swoje granice NRD i zrezygnowały z najlepszej waluty, jaką wymyślił współczesny człowiek – niemieckiej marki. Dziś chcą zwrotu ze swojej inwestycji. Ciągle pozostają piątą potęgą gospodarczą na świecie, motorem Europy i jej jedynym akceptowanym przez rynki zabezpieczeniem, jednak jak długo niemiecki podatnik będzie się godził na sponsorowanie innych Europejczyków?
– Bez obaw – mówi główny ekonomista Business Centre Club, były wiceminister finansów profesor Stanisław Gomułka. – Niemcy nic nikomu nie narzucają, tylko proponują. Nie ma powodów do strachu przed niemiecką dominacją w Europie, bo wszystkie ważne decyzje podejmowane w eurolandzie muszą zostać zaakceptowane przez innych członków. Kanclerz Merkel nie ma siły sprawczej, by zmusić np. Holandię, by wpisała sobie do konstytucji limit długu na jakimś tam poziomie. I jest jeszcze druga strona tego medalu. Niemcy nie muszą również nikomu pomagać, w każdej chwili mogą walnąć pięścią w stół i powiedzieć: dalej radźcie sobie sami. Jednak godzą się pomagać, bo mają nadzieję, że uda im się zachować euro, wiedzą też, że upadek tej waluty odbije się na kondycji ich samych. Merkel ratuje nie tylko Grecję, ale również niemieckie banki, które jej pożyczały pieniądze, i niemiecką gospodarkę, która musiałaby się zachwiać, gdyby doszło do bankructwa któregoś z krajów strefy euro. Ale granice wytrzymałości niemieckiego podatnika są w tej chwili testowane. Np. jeśli rzeczywiście kryzys rozlałby się na Hiszpanię i Włochy, to nie wyobrażam sobie, żeby Niemcy stać było również na taki wydatek. Po prostu zabraknie im pieniędzy. Na razie widzą jednak, że wszystkim krajom zależy na utrzymaniu strefy euro, więc Niemcy nadają ton tym staraniom.
Profesor Gomułka minimalizuje znaczenie paryskich decyzji: – Proponowany rząd europejski to nie jest żaden rząd, bo byłoby to ciało niezdolne do podejmowania samodzielnych decyzji. Stopień integracji fiskalnej w eurolandzie jest ciągle bardzo słaby i propozycje, które padły podczas tego spotkania, niczego nie zmieniają. Integracja polityczna jest również bardzo daleko. Parlament Europejski nie decyduje w tej chwili o niczym ważnym, a o takich rzeczach jak na przykład wspólny poziom opodatkowania mieszkańców Europy być może nie będzie decydował nigdy.