Czy Bóg kieruje ręką Tima?

Czy dla prawdziwego chrześcijanina jest miejsce we współczesnym świecie profesjonalnego sportu, pełnym pieniędzy, sławy i pokus? Próbuje się o tym przekonać Tim Tebow

Publikacja: 14.04.2012 01:01

„Tebowing” czyli publiczny akt modlitwy sportowca na stadionie w Oakland, listopad 2011

„Tebowing” czyli publiczny akt modlitwy sportowca na stadionie w Oakland, listopad 2011

Foto: AFP

W Georgetown w Teksasie – jak podała miejscowa telewizja KVUE – w niedzielę wielkanocną zjawiło się przed tamtejszym kościołem 30 tysięcy wiernych. Choć pastor Joe Champion podkreślał, że „jedynym celebrytą, dla którego przyszły te tłumy, jest Jezus Chrystus", to przecież nie każdy kościół cieszy się tak wielkim zainteresowaniem, nawet w chrześcijańskie Super Bowl, jakim niewątpliwie jest Wielkanoc. Tego dnia jednak na przedmieściach Austin 20-minutowe kazanie gościnnie wygłosił nowy rozgrywający New York Jets Tim Tebow. I choć sam podkreślał, że to nie o nim powinno być tego dnia głośno, to nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie dla niego zawitał do Georgetown korowód autobusów z kibicami nie tylko Jezusa Chrystusa.

Ostatniego meczu ubiegłego sezonu Tebow, jeszcze jako gracz drużyny Denver Broncos, na pewno nie może zaliczyć do udanych. Przez niemal całe spotkanie Konferencji AFL nie mógł wiele zdziałać, bo głównie leżał na ziemi obalany przez obrońców rywali. New England Patriots po prostu rozjechali drużynę Tebow (45 –10), a ich rozgrywający Tom Brady poprawił rekord tej fazy rozgrywek –  5?przyłożeń w meczu. Słowem po drużynie z Den-ver nie było co zbierać, a osobiste statystyki Tebow były żałosne, historycznie najgorsze dla jakiegokolwiek quarterbacka w fazie play-off od 1998 r.

A zaledwie tydzień wcześniej było zupełnie inaczej. Tebow fantastycznym podaniem na odległość 80 jardów (73 metrów) zapewnił zwycięstwo swojej drużynie w dogrywce z faworyzowanym zespołem Pittsburgh Steelers. Z przeprowadzonej sondy wynikało, że 43 proc. wierzyło w „boską interwencję", a 42 proc. w talent Tebowa. Inni dopatrywali się kolejnych znaków palca bożego. Jeszcze jako gracz futbolu uniwersyteckiego Tebow wsławił się umieszczeniem na pasku antyrefleksyjnym pod oczami symbolu J 3,16 (cytat z Ewangelii św. Jana – „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne"). Po grze ze Steelersami statystycy (to prawdziwa obsesja prawdziwych kibiców futbolu) dopatrzyli się pewnej prawidłowości: Tebow rzucał piłkę na łączną odległość 316 jardów, średnia na jeden rzut 31,6 jarda, a mecz oglądano w... 31,6 proc. włączonych w tym czasie telewizorów. Dla wielu kolejny dowód, że ręką quarterbacka porusza Bóg.

Gesty

Od kiedy Cassius Clay zmienił nazwisko na Muhammed Ali, sportowcy pokazują swoją wiarę tak często, jak spocone skarpety w szatni": napisał Patton Dodd, autor książki „The Tebow Mystique". Fakt, wielu sportowców wykonuje na placu walki znak krzyża, pokazuje palcem na niebo po szczególnie udanym zagraniu czy wspomina o Bogu w wywiadach. Jednak dla Dodda (podtytuł jego książki brzmi „Wiara i kibice najbardziej kontrowersyjnego gracza futbolu amerykańskiego") Tebow – zawsze wbiegający na stadion z dwoma uniesionymi palcami wskazującymi do nieba i modlący się przed meczem na murawie – to coś więcej. I nie chodzi tutaj o konflikt kulturowy: czy i ile pokazywać wiary publicznie? Czy sportowiec może i powinien odwoływać się do Jezusa Chrystusa niemal w każdym wywiadzie? „Chodzi o Boga. I o futbol amerykański. I zrozumienie, jak te dwa, jeśli można je tak nazwać, bóstwa dla Amerykanów łączą się ze sobą" – pisze Dodd.

W życiu Tima od samego początku wszystko było związane z Bogiem. Ojciec jest ewangelickim pastorem, ale i żarliwym chrześcijaninem, który z całą rodziną udał się na misję do Filipin. Jego żonie na wstępie ciąży na Filipinach powiedziano, że i „aborcja jest jedyną możliwością". Rodzice – żarliwi zwolennicy życia nienarodzonych – postanowili modlić się jeszcze żarliwiej i czekać na rozwiązanie. Gdy dziecko się urodziło, nadali mu imię Timothy (nasz Tymoteusz), co z greckiego znaczy „ten, który czci Boga". Wychowywany w bardzo religijnym domu, Tim już jako sześciolatek zaprosił Chrystusa do serca i zaczął – jak pisze w autobiografii „Moimi oczami" – „żyć w sposób, który zadowoli Jezusa", stając się kolejnym born-again Christian. Od tamtej pory w jego życiu dominują dwie pasje: Bóg i sport.

Sam Tebow w swojej autobiografii nie ukrywa zresztą, że po udanej karierze profesjonalnego rozgrywającego futbolu amerykańskiego zajmie się posługą religijną jako pastor. Już to robi: od 15. roku życia w każde wakacje odwiedza założone przez ojca sierocińce na Filipinach oraz głosi „dobrą nowinę" w USA: chorym dzieciom w szpitalach oraz... skazanym w więzieniach. Gdy dwa lata temu został zaproszony na galę dla najlepszych sportowców w Disney Worldzie na Florydzie, wziął ze sobą na przyjęcie przypadkowo spotkaną poprzedniego dnia fankę. W ten sposób 20-letnia chorą na raka mózgu dziewczyna (mająca trudności z chodzeniem) stała się choć na chwilę królową balu. Co było jej marzeniem przed operacją mającą na celu uratowanie jej życia.

Reklamówka w obronie życia

Bóg pojawił się też w 30-sekundowej reklamówce, jaką Tim nakręcił razem z mamą dla organizacji The Focus on the Family. Choć w zabawnej sekwencji (Tim próbuje futbolowym chwytem przewrócić rodzicielkę, która wstaje i mówi z uśmiechem, że „on przecież nie jest tak twardy jak ona") było tylko odniesienie do „cudu narodzenia" małego Tebow i link do strony internetowej tej bardzo antyaborcyjnej organizacji. Puszczona w bloku reklamowym w przerwie Super Bowl 2010 wywołało wielkie oburzenie organizacji feministycznych i proaborcyjnych, a lewicowi publicyści zawrzeli gniewem. Sam Tebow w ogóle się tym nie przejął. Wręcz przeciwnie, jak napisał w swojej książce, ucieszył się, gdy się dowiedział, że dzięki tej reklamówce  5?milionów odwiedziło strony Focus on the Family i wiele z nich zmieniło zdanie o aborcji.

Kto nie poznał futbolu amerykańskiego, nie zrozumie amerykańskiej duszy. Ostatni finał zawodowej ligi tzw. Super Bowl obejrzało w telewizji rekordowe 111 milionów mieszkańców USA. NFL jest stale rosnącym, marketingowym gigantem, wartym najmniej 6 – 8 mld dolarów. Niemniej popularny jest futbol uniwersytecki – drużyny amerykańskich college'ów mają zapamiętałych fanów na całe życie, a na mecze przychodzi nawet po 100 tys. ludzi. Ale oprócz komercyjnego sukcesu zawodowego i sławy uniwersyteckich graczy, to miliony amerykańskich chłopców grających codziennie „obronę" i „atak", rzucających owalną piłką czy ćwiczących chwyty. Bo jak powiedział legendarny trener futbolu Vince Lombardi, „futbol jest jak życie – wymaga wytrwałości, samozaparcia, ciężkiej pracy, poświęcenia, ofiary i szacunku dla władzy".

Przy całej współczesnej komercjalizacji sport, a zwłaszcza futbol, stał się dla większości żarliwych ewangelików rodzajem „boiska Bożego". Stąd niemal obsesja charakteru, fizycznej krzepy, twardej konkurencji, a przede wszystkim zwycięstwa po czystej walce – zgodnie z zawołaniem św. Pawła „w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem" (2 Tm 4, 7). W dzisiejszym, mocno skomercjalizowanym świecie sportu, gdzie zawodowe ligi futbolu (NFL), koszykówki (NBA), bejsbola (NBL) czy hokeja (NHL) są światowymi markami przynoszącymi krocie, trudno pamiętać, że XIX-wieczni prekursorzy gier i zasad byli z reguły żarliwymi chrześcijanami. To w amerykańskim oddziale YMCA (Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej) w Massachusetts wymyślono koszykówkę, siatkówkę, futsal (piłkę halową) oraz propagowano naukę pływania. Twórca klatki do uderzenia w bejsbolu, koszykówki w obecnych 5-osobowych składach oraz nowoczesnego futbolu amerykańskiego (sposób gry, taktyka, ekwipunek) – Amos Alonzo Stagg (zwany Wielkim Starym Trenerem) był żarliwym prezbiterianinem i wyznawcą zasady, że Bóg chce, aby Amerykanie byli silni i zdrowi.

W latach 60. największym autorytetem dla młodych Amerykanów był Vince Lombardi, do tej pory uważany za najlepszego trenera NFL, a z racji swoich osiągnięć, zwany po prostu Trenerem („The Coach"), bez żadnych dodatków. Zasłynął tym, że przejął jeden z najsłabszych zespołów ligi Green Bay Packers i dzięki stałemu dążeniu do doskonałości, zdobył pięć tytułów mistrzowskich w ciągu dziewięciu lat. Jego powiedzenia, że „zwycięstwo nie jest wszystkim, jest jedyną rzeczą, która się liczy" czy „w momencie, kiedy choć raz odpuścisz, to staje się nawykiem" są legendarne. – Szczerze wierzę, że najwspanialsza chwila życia człowieka, wypełnienie wszystkiego, co dla niego drogie, przychodzi w chwili, gdy ciężko pracował całym sercem w dobrej sprawie i gdy leży na polu boju wyczerpany, ale zwycięski – powiedział kiedyś Lombardi. Całą filozofię można streścić tak: ciężka praca, dążenie do doskonałości, poświęcenie dla zespołu. Jakże blisko Lombardiemu – żarliwemu katolikowi – do biblijnego zawołania „Esto vir", czyli „Bądź mężny!".

Cudowny rzut

Tymczasem w amerykańskiej mentalności nawet drugie miejsce jest porażką (o przegranych w finale Super Bowl nikt nie pamięta, a honory dla nich nazywa się „Shit Bowl" czyli g..... y puchar). Zawsze liczy się zwycięstwo, nikt nie cieszy się z „punktowanych" miejsc. „Nie zniósłbym kogoś kto po przegranym meczu, jeszcze by się uśmiechał" – lubił mawiać gen. George C. Patton, najlepszy generał II wojny światowej, nieustająco powtarzający swoim żołnierzom, że pokonają wroga, bo poprzez doświadczenie sportowe w młodości i odwieczną chęć rywalizacji, „Amerykanie są urodzonymi zwycięzcami". Dlatego Amerykanie nie lubią europejskiego futbolu (zwanego przez nich soccerem): nie rozumieją, że mecz może się zakończyć wynikiem 0 – 0, nie wyłonić zwycięzcy i być jednocześnie fascynującym widowiskiem. To chyba dlatego, ostatnia z wielkich lig – hokejowa NHL – zmodyfikowała parę lat temu regulamin. W wypadku remisu drużyny dostają po jednym punkcie, jednak w dogrywce walczą o dodatkowy punkt, gdyż każda gra musi mieć swego zwycięzcę i przegranego.

Według wszelkich wskaźników Tim Tebow już jest wybitnym graczem futbolu. Grając przez cztery lata w drużynie Florida Gators, dwa razy zdobywał z zespołem tytuł uniwersyteckich mistrzów USA. Jako najmłodszy w historii uzyskał nagrodę Heismana dla najlepszego gracza uniwersyteckiej ligi. Ostatnie dwa lata był zawodowym graczem Denver Broncos. Od momentu przyjazdu do Kolorado zaczął się istny cyrk – kibice domagali się wystawienia Tebow do podstawowego składu. Pojawiły się nawet ogromne billboardy z napisem „Pozwólcie grać Timowi Tebow". Wreszcie w 2011 r. został podstawowym quarterbackiem. I choć w międzyczasie zaliczył bardzo dużo niecelnych podań, w najważniejszych grach zawsze znajdywał w ostatniej chwili jakiś cudowny rzut, który zapewniał Broncos miejsce w fazie play-off.

W marcu tego roku Tim Tebow przeszedł do zespołu New York Jets. W pierwszy dzień wiosny, tuż po podpisaniu przez niego kontraktu z nowym pracodawcą, na konferencji prasowej zjawiło się ponad dwustu dziennikarzy. W całej historii Jetsów żadna konferencja, nawet ta po zdobyciu Super Bowl, nie cieszyła się takim zainteresowaniem mediów. Jednak transfer ten ciężko uznać za sportowy awans. Choć Nowy Jork jest o wiele większym rynkiem dla „Tebowmanii", to Jetsi dostali Tebow za grosze, gdyż Broncos ściągnęli w swe szeregi znacznie bardziej cenionego Peytona Manninga i dotychczasowy rozgrywający nie był już im potrzebny. Włodarze klubu z Denver uznali, że poza spektakularnymi rzutami i olbrzymią popularnością u części kibiców, Tebow nie gwarantuje im oczekiwanych sukcesów.

Przez całą karierę Tim Tebow wysłuchiwał, że nie nadaje się na rozgrywającego. Bo jego „atletyczna budowa ciała" nie pasuje do schematu typowego quartebacka. Bo ma „złą motorykę". Że jak na standardy NFL, „słabo rzuca piłką" i „źle rusza nogami". Ktoś zapytał, jak Tebow znosi tego rodzaju krytykę ze strony komentatorów sportowych. Odpowiedź była krótka: bierze piłkę i wykonuje serię dwustu podań, trenując na boisku z bratem do pierwszej w nocy. Zawsze powtarzał: „Ciężka praca bije talent, gdy talent nie pracuje ciężko". Autobiografia jest pełna biblijnych odniesień (dzięki rodzicom potrafi sypać fragmentami Biblii jak z rękawa) i wezwań do podejmowania jeszcze jednego wysiłku. Nawet po wygraniu dwóch tytułów mistrzowskich w college'u, Tebow ostrzegał przed samozadowoleniem. Choć i przedtem pierwszy przychodził i ostatni wychodził z treningu, to motywował siebie i kolegów przypomnieniem, że „gdzieś tam jest ktoś, kto trenuje, kiedy ja tego nie robię. Pewnego dnia, gdy się spotkamy, on wygra". Vince Lombardi byłby dumny z takiego gracza.

Jak bardzo popularny jest Tebow? Kiedy jeszcze grając w drużynie uniwersyteckiej namalował sobie pod oczami kreski antyrefleksyjne z zaznaczonym skrótem cytatu Ewangelii św. Jana – J 3,16 – 94 miliony ludzi szukało w Google znaczenia słów w czasie meczu i tuż po nim. Przez cały dzień było to najczęściej wyszukiwane hasło w Internecie. Gdy podczas przerwy Super Bowl 2010 pokazano reklamówkę prorodzinnej Focus on the Family z jego udziałem, pięć i pół miliona ludzi przyznało się, że reklama zmieniła ich pogląd na aborcję. Gdy drużyna Tebow wygrywała ostatni mecz play-off na Twitterze ponad milion ćwierknięć (9,5 tys. na sekundę) więcej niż piosenkarka Beyonce, gdy ogłosiła, że spodziewa się dziecka. Ostatnio Tebow został uznany za 11. najbardziej podziwianego człowieka przez Amerykanów (wyprzedził Dalajlamę). Jak grzyby po deszczu powstają strony poświęcone rozgrywającemu Denver Broncos. Jedna z nich to Tebowing.com – na cześć charakterystycznego gestu Tebow (zgodnie z definicją „uklęknięcie na jednym kolanie, oparcie czoła na dłoni i modlitwa, nawet jeśli wszyscy naokoło ciebie robią coś zupełnie innego"). Debiutująca w październiku zeszłego roku, po dwóch tygodniach strona zanotowała milion wejść, a obecnie można znaleźć tam setki zdjęć z całego świata, jak ludzie robią swoje „tebowing". W Internecie chodzą dowcipy, niczym te o Chucku Norrisie („Tim Tebow policzył do nieskończoności... dwa razy" albo „Idąc po wodzie, stopa Tebowa nie zmoczyła się. Morze zostało ztebowane").

Konserwatyści już wróżą mu wielką karierę polityczną. Droga otwarta, z wyjątkiem jednego: nie będzie prezydentem USA. No chyba, że na czas zmienią konstytucję tak, aby urodzony na Filipinach Tebow miał szansę na start. Sam zawodnik nie wyklucza niczego, ale na razie koncentruje się na sporcie i pracy charytatywnej (poprzez swoją fundację wspomaga m.in. 600 sierot na Filipinach).

Futbol rządzi duszą

Tebow pozostaje sobą w światku profesjonalnego sportu, który w wielu względach coraz bardziej zaczyna przypominać Hollywood. To potężna machina marketingowo-finansowa, a tam, gdzie duże pieniądze (miliardy dolarów z reklam, praw telewizyjnych i indywidualnych kontraktów), wchodzą wielkie pokusy. Stąd liczne skandale z piłkarzami z ligi NFL lądującymi w więzieniu za związki z gangami czy zawodnikami bejsbola szprycującymi się na potęgę środkami dopingującymi. Taki sportowiec jak Tebow, podkreślający w tym mocno rezerotyzowanym świecie sportu i show biznesu (najnowszy trend – megagwiazdy zawodowych lig żenią się z aktorkami lub modelkami), że zachowuje czystość aż do ślubu, jest fenomenem.

Coś musi w tym być, bo po „Tebomanii" (sezon futbolu amerykańskiego skończony) pojawił się nowy fenomen – „Linomania". Jej nosicielem jest koszykarz New York Knicks, Jeremy Lin, który czaruje na boisku swoją grą. Wychowany na żarliwego chrześcijanina w Chinese Church in Christ gracz wyznał w jednym z wywiadów: „Nie gram po to, aby udowodnić coś komukolwiek. Odkąd poddałem wszystko Bogu, w ogóle nie dbam o to, co inni o mnie myślą". Przy całym szacunku, to jednak futbol a nie koszykówka rządzi duszą przeciętnego Amerykanina.

—wsp. puo

Autor jest dziennikarzem, korespondentem polskich mediów w USA

W Georgetown w Teksasie – jak podała miejscowa telewizja KVUE – w niedzielę wielkanocną zjawiło się przed tamtejszym kościołem 30 tysięcy wiernych. Choć pastor Joe Champion podkreślał, że „jedynym celebrytą, dla którego przyszły te tłumy, jest Jezus Chrystus", to przecież nie każdy kościół cieszy się tak wielkim zainteresowaniem, nawet w chrześcijańskie Super Bowl, jakim niewątpliwie jest Wielkanoc. Tego dnia jednak na przedmieściach Austin 20-minutowe kazanie gościnnie wygłosił nowy rozgrywający New York Jets Tim Tebow. I choć sam podkreślał, że to nie o nim powinno być tego dnia głośno, to nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie dla niego zawitał do Georgetown korowód autobusów z kibicami nie tylko Jezusa Chrystusa.

Ostatniego meczu ubiegłego sezonu Tebow, jeszcze jako gracz drużyny Denver Broncos, na pewno nie może zaliczyć do udanych. Przez niemal całe spotkanie Konferencji AFL nie mógł wiele zdziałać, bo głównie leżał na ziemi obalany przez obrońców rywali. New England Patriots po prostu rozjechali drużynę Tebow (45 –10), a ich rozgrywający Tom Brady poprawił rekord tej fazy rozgrywek –  5?przyłożeń w meczu. Słowem po drużynie z Den-ver nie było co zbierać, a osobiste statystyki Tebow były żałosne, historycznie najgorsze dla jakiegokolwiek quarterbacka w fazie play-off od 1998 r.

A zaledwie tydzień wcześniej było zupełnie inaczej. Tebow fantastycznym podaniem na odległość 80 jardów (73 metrów) zapewnił zwycięstwo swojej drużynie w dogrywce z faworyzowanym zespołem Pittsburgh Steelers. Z przeprowadzonej sondy wynikało, że 43 proc. wierzyło w „boską interwencję", a 42 proc. w talent Tebowa. Inni dopatrywali się kolejnych znaków palca bożego. Jeszcze jako gracz futbolu uniwersyteckiego Tebow wsławił się umieszczeniem na pasku antyrefleksyjnym pod oczami symbolu J 3,16 (cytat z Ewangelii św. Jana – „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne"). Po grze ze Steelersami statystycy (to prawdziwa obsesja prawdziwych kibiców futbolu) dopatrzyli się pewnej prawidłowości: Tebow rzucał piłkę na łączną odległość 316 jardów, średnia na jeden rzut 31,6 jarda, a mecz oglądano w... 31,6 proc. włączonych w tym czasie telewizorów. Dla wielu kolejny dowód, że ręką quarterbacka porusza Bóg.

Gesty

Od kiedy Cassius Clay zmienił nazwisko na Muhammed Ali, sportowcy pokazują swoją wiarę tak często, jak spocone skarpety w szatni": napisał Patton Dodd, autor książki „The Tebow Mystique". Fakt, wielu sportowców wykonuje na placu walki znak krzyża, pokazuje palcem na niebo po szczególnie udanym zagraniu czy wspomina o Bogu w wywiadach. Jednak dla Dodda (podtytuł jego książki brzmi „Wiara i kibice najbardziej kontrowersyjnego gracza futbolu amerykańskiego") Tebow – zawsze wbiegający na stadion z dwoma uniesionymi palcami wskazującymi do nieba i modlący się przed meczem na murawie – to coś więcej. I nie chodzi tutaj o konflikt kulturowy: czy i ile pokazywać wiary publicznie? Czy sportowiec może i powinien odwoływać się do Jezusa Chrystusa niemal w każdym wywiadzie? „Chodzi o Boga. I o futbol amerykański. I zrozumienie, jak te dwa, jeśli można je tak nazwać, bóstwa dla Amerykanów łączą się ze sobą" – pisze Dodd.

W życiu Tima od samego początku wszystko było związane z Bogiem. Ojciec jest ewangelickim pastorem, ale i żarliwym chrześcijaninem, który z całą rodziną udał się na misję do Filipin. Jego żonie na wstępie ciąży na Filipinach powiedziano, że i „aborcja jest jedyną możliwością". Rodzice – żarliwi zwolennicy życia nienarodzonych – postanowili modlić się jeszcze żarliwiej i czekać na rozwiązanie. Gdy dziecko się urodziło, nadali mu imię Timothy (nasz Tymoteusz), co z greckiego znaczy „ten, który czci Boga". Wychowywany w bardzo religijnym domu, Tim już jako sześciolatek zaprosił Chrystusa do serca i zaczął – jak pisze w autobiografii „Moimi oczami" – „żyć w sposób, który zadowoli Jezusa", stając się kolejnym born-again Christian. Od tamtej pory w jego życiu dominują dwie pasje: Bóg i sport.

Sam Tebow w swojej autobiografii nie ukrywa zresztą, że po udanej karierze profesjonalnego rozgrywającego futbolu amerykańskiego zajmie się posługą religijną jako pastor. Już to robi: od 15. roku życia w każde wakacje odwiedza założone przez ojca sierocińce na Filipinach oraz głosi „dobrą nowinę" w USA: chorym dzieciom w szpitalach oraz... skazanym w więzieniach. Gdy dwa lata temu został zaproszony na galę dla najlepszych sportowców w Disney Worldzie na Florydzie, wziął ze sobą na przyjęcie przypadkowo spotkaną poprzedniego dnia fankę. W ten sposób 20-letnia chorą na raka mózgu dziewczyna (mająca trudności z chodzeniem) stała się choć na chwilę królową balu. Co było jej marzeniem przed operacją mającą na celu uratowanie jej życia.

Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Chwila przerwy od rozpadającego się świata