Niełatwo jest żyć w cieniu legendy, a jeszcze trudniej – obok słońca. Joseph Ratzinger był – to prawda – jednym z filarów Kościoła przez niemal ćwierć wieku, ale Kościół ów miał przecież twarz, ducha i wrażliwość Jana Pawła II. To nikt inny, tylko polski papież zaproponował mu miejsce w kurii rzymskiej, a powierzając prefekturę Kongregacji Nauki Wiary, uczynił go strażnikiem doktryny. To dowód wielkiego zaufania, którego dopełnieniem była olbrzymia odpowiedzialność kardynała.
Zaufanie to zresztą z roku na rok rosło. Kardynał Ratzinger otrzymywał dodatkowe zadania, o których trudno mówić, że to tylko kolejne godności. Raczej dodatkowe krzyże dla starzejącego się człowieka. Przewodniczący Papieskiej Komisji Biblijnej, przewodniczący Międzynarodowej Komisji Teologicznej, radca Sekretariatu Stanu, członek Kongregacji dla Kościołów Wschodnich, członek Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, członek Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów, Kongregacji ds. Edukacji Katolickiej, Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, Papieskiej Rady ds. Kultury, Papieskiej Komisji ds. Ameryki Łacińskiej, na koniec dziekan Kolegium Kardynalskiego. Wszystko na jednych ramionach. Wszak tylko człowieka. Niewątpliwie był Ratzinger najbardziej obciążonym po papieżu Polaku mieszkańcem świata za żelazną bramą. Zarazem nie odstępował Wojtyły w jego najważniejszych dziełach i pielgrzymkach. Jan Paweł II – wielki kaznodzieja, charyzmatyk i filozof, a przy nim, skromnie uśmiechnięty, nieco wycofany, mówiący załamującym się głosem Ratzinger. Filozof i teolog. Polak i Niemiec.
Jak wyjątkowe są paradoksy historii. Przedstawiciele dwóch zwaśnionych narodów tworzący duet najważniejszych ludzi Kościoła przez niemal ćwierć wieku. Niemiec i Polak, a ten pierwszy w cieniu drugiego. Ileż mądrości, siły i pokory ze strony Ratzingera musiało być w tej relacji. Ileż miłości i pokory, gdy tuż po wyborze na biskupa Rzymu zwrócił się do świata tymi słowy: „Umiłowani bracia i siostry. Po wielkim papieżu Janie Pawle II kardynałowie wybrali mnie – prostego, skromnego pracownika winnicy Pana. Pocieszam się faktem, że Pan potrafi się posługiwać niedoskonałymi narzędziami i działać z ich pomocą, a przede wszystkim zawierzam się waszym modlitwom".
Nie mógł nie drżeć w momencie oznajmienia mu decyzji konklawe. Kardynał Sodano wspomina, że słowa akceptacji przeszły nowemu papieżowi przez gardło z wyjątkowym trudem. Bał się odpowiedzialności? A może przygnieciony poczuciem wielkości poprzednika już wtedy miał pewność, że nie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom? Nie mam wątpliwości, że taka refleksja przeszła mu wtedy przez myśl. A jednak się podjął. Pełen zaufania prowadził wiernych tą samą ścieżką, choć inaczej, z łagodnym uśmiechem, bez triumfalizmu Wojtyły, z pewną nawet nieporadnością, co wyrażało się w jego sposobie mówienia, bo przecież nie w działaniu. Myślę, że wspomnienie Jana Pawła II było przy nim cały czas, ciążąc z jednej strony, ale uskrzydlając z drugiej. Jeśli jest się z kimś przez pół wieku, nie sposób nagle zdjąć z siebie ciężaru jego obecności, nawet po śmierci. Mam wrażenie, że do ostatnich dni posługi miał się za „skromnego pracownika winnicy Pana", który chyli czoło przed wielkością zarządcy.
W jednej kwestii nie mam pewności: jak na jego życiu i niedawnej decyzji zaważył heroizm ostatnich chwil polskiego papieża, co to „nie chciał zejść z krzyża"? Niewątpliwie chorobę i postępującą słabość Wojtyły musiał przeżywać bardzo osobiście. Oto tytan Kościoła, postać epokowa nawet bardziej niż historyczna, coraz bardziej kurczy się i garbi, zaczyna gubić słowa i niedołężnieć. Jak to możliwe? A zarazem jak oczywiste. Homo sum et nihil humanum... Ostatnie dni Jana Pawła II musiały być dla niego jak katharsis. Musiał w nich dostrzec prawdziwą naturę człowieczeństwa i na ich podstawie przemyśleć sens służby. To był wielki spektakl, otoczony na dodatek starożytnym teatrum. Oto ostatnia droga krzyżowa papieża. Wokół Koloseum, w którym według legendy palono na krzyżach chrześcijan, gdzie rodziła się siła nowej religii i wykuwała świętość jej męczenników. Nie sposób było uchronić się przed tymi porównaniami. Pierwsi męczennicy i męczennik ostatni. Jan Paweł II. Przyjaciel, brat i mentor. Tak inny, choć tak bliski. Lecz wciąż wielki papież przy prostym pracowniku winnicy Pańskiej. Czyż godziło się pójść jego ścieżką i trwać do końca? Skromność nakazywała inny wybór. Skromność, która przywiodła do decyzji, która jest początkiem innej epoki. To koniec świata tytanów – powiedział Benedykt całemu światu. – Teraz nadchodzi czas dla ludzi. Czy tak było?