Thomas Bernhard. Poważny pisarz, który bywał błaznem

Dzieła Austriaka Thomasa Bernharda, giganta światowej literatury, ukazują się premierowo i we wznowieniach, w tym przełomowy „Mróz" ukończony w Polsce. Nie przetłumaczono wciąż opowiadania o kaźni polskich żołnierzy w Wolfsegg.

Publikacja: 21.08.2020 18:00

Dom pisarza w Ohlsdorf, gdzie przeprowadził się w 1965 r.

Dom pisarza w Ohlsdorf, gdzie przeprowadził się w 1965 r.

Foto: Fotorzepa, Jacek Cieślak

Nieobecność w polskich księgarniach wyboru dramatów austriackiego pisarza, teraz wznowionych przez Czytelnik, sprawiała, że w internetowych antykwariatach ich pierwsze wydanie osiągało cenę kilkuset złotych. „Odpowiedzialność" ponosił za to głównie Krystian Lupa, który uczynił z Thomasa Bernharda (1931–1989) jedną z najważniejszych postaci światowej sceny literackiej w Polsce. Nomen omen – przez teatr.

Szaleństwo związane z teatralnym odbiorem Austriaka w naszym kraju zaczęło się od „Kalkwerku" w 1992 r., powieści o obsesyjnej próbie napisania studium o słuchu, dla którego główny bohater Konrad poświęcił życie rodzinne. Książkę Lupa inscenizował w Starym Teatrze – nie bez protestów tłumaczy, bo to przecież proza! – z kreacją Andrzeja Hudziaka. Potem wydarzeniem był dramat „Immanuel Kant" we wrocławskim Teatrze Polskim (1996), gdzie Wojciech Ziemiański zagrał słynnego filozofa, który nigdy nie wyjechał z Królewca, tymczasem Bernhard wysłał go transatlantykiem w podróż do Ameryki, zderzając ze współczesną cywilizacją. Znakomite „Rodzeństwo" (1996) z Piotrem Skibą, Agnieszką Mandat i Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik o próbie porozumienia się dwóch sióstr aktorek z powracającym ze szpitala psychiatrycznego pisarzem filozofem wciąż jest na afiszu Starego.

Opisując własne gniazdo

Furorę zrobiło „Wymazywanie" (2001), adaptacja ostatniej powieści Bernharda z Piotrem Skibą w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Punktem wyjścia był powrót Franza Josefa Murau, syna arystokratycznej rodziny, do posiadłości w Wolfsegg, gdzie po śmierci rodziców rozlicza ich oraz Austrię z demonów nazizmu, antysemityzmu oraz odpowiedzialności Kościoła za Holokaust. Pisząc tę książkę trzy lata przed śmiercią, Bernhard patrzył na jasną bryłę pałacu Wolfsegg z okien jednego ze swoich domów w Ottnang – najbardziej zainteresowany tym, co kryją mroczne, niewietrzone sale rezydencji. Szukając materiałów źródłowych, wpadłem na trop nieznanego u nas filmu telewizyjnego w reżyserii Ferry'ego Radaxa – na podstawie nieprzetłumaczonego wciąż na polski opowiadania Bernharda „Der Italiener" z 1971 r., który otrzymał w Niemczech Adolf Grimme Preise. Poprosiłem o komentarz Sławę Lisiecką, tłumaczkę m.in. „Wymazywania". Bernhard opisał w „Der Italiener" Wolfsegg po raz pierwszy, tworząc niejako matecznik późniejszych książek. Spadkobierca arystokratycznej fortuny wspomina rodzinny dom jako miejsce od zawsze naznaczone kaźnią polskich żołnierzy i tajemnicą z tym związaną. Historia jest porażająca. Pawilon w ogrodzie, gdzie odbywają się „beztroskie" spotkania i spektakle, pod koniec wojny stał się pułapką dla polskich żołnierzy, w tym dwóch oficerów, jednego o nazwisku Potocki. Próbowali szukać schronienia, lecz zostali rozstrzelani na łące. Główny bohater, bawiąc się tam jako dziecko w berka, zawsze myślał o wojennym koszmarze. Biegał przecież po ziemi, która kryła ciała ofiar. Podejrzewa ojca o samobójstwo, do którego doprowadziły go trzy dekady tuszowania udziału w zbrodni. W „Wymazywaniu" Bernhard zamienił rozstrzelanych polskich żołnierzy na zamordowanych Żydów. Franz odcina się od historii rodziny i przekazuje cały majątek na rzecz gminy żydowskiej w Wiedniu.

Bernhard od pierwszej powieści „Mróz" (1963) został uznany w Austrii jako twórca „Anti-Heimat-Literature", gdy przecież tylko pisał o zakłamaniu i grzechach rodaków, czyli tak jak Żeromski o rozrywaniu polskich ran, by się nie zabliźniły błoną podłości. Bardziej przypadło to do gustu niemieckim wydawcom, krytycznym wobec braku rozliczeń z nazizmem w Austrii i zaniechaniom w Niemczech. Bernhard wiedział, o czym pisze, ponieważ w okresie III Rzeszy przebywał w bawarskim nazistowskim poprawczaku i salzburskim narodowo-socjalistycznym katolickim internacie. Pisarza nazywano też w Austrii „nestbeschmutzer", czyli kalający własne gniazdo. Gniazdem był m.in. Salzburg, który nazywał miastem samobójców („zaludnionym przez dwie kategorię ludzi, geszefciarzy i ich ofiary"). Ale tak się złożyło, że gdy Lupa wystawiał „Wymazywanie", w Polsce nabierała rozpędu dyskusja o pogromie w Jedwabnem, wywołana m.in. przez publikacje Andrzeja Kaczyńskiego w „Rzeczpospolitej" i „Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa.

Wydarzeniem była inscenizacja „Wycinki" w Teatrze Polskim we Wrocławiu (2014). Prorocza. Lupa w ślad za Bernhardem bezlitośnie diagnozował głupotę polityków niszczących instytucje kultury, a niedługo potem Teatr Polski padł ofiarą politycznej gry. Zespół, który protestował przeciwko nominacji dyrektora Cezarego Morawskiego, rozpadł się, a kadencja Morawskiego zakończyła się oskarżeniami NIK o nadużycia. On zniszczył też spektakl Lupy, który miał zaproszenia z wielu kontynentów, a był rzadkim przykładem gigantycznej produkcji, która zwróciła koszty i zarabiała dla teatru.

Jednocześnie Bernhard oskarżał także artystów o konformizm oraz stan instytucji kultury. W ślad za nim pustkę, pychę i kabotyństwo „geniuszy" Lupa kompromitował już w spektaklu „Na szczytach panuje cisza" (Teatr Dramatyczny, 2007). W „Wycince" ukazywał artystów wyprzedających ideały młodości dla kariery i stanowisk. Austriak bezpardonowo uderzał w lenistwo i gwiazdorstwo Burgtheater, najsłynniejszej sceny Austrii. Nie szczędził też sarkazmu wobec tych, wśród których można i jego umieścić: ludzi i twórców ogarniętych wizjami, obsesjami. Pokazał ich na granicy szaleństwa lub też w momencie jej przekraczania. „Wycinka" po austriackiej premierze wywołała skandal, również dlatego, że Bernhard, podobnie jak w wielu innych utworach, opisał postaci z życia swojego i austriackiej kultury. Między innymi kompozytora Gerharda Lampersberga, w którego rodzinnym majątku Tonhof, domu otwartym dla artystów, bywał w młodości, podobnie jak Peter Handke, zeszłoroczny noblista. Lampersberger wytoczył Bernhardowi proces. Żądał zatrzymania premiery. Wydrukowane już książki policja wynosiła z księgarni.

Ostatnia sztuka Bernharda „Plac Bohaterów" (1988) również wywołała burzę w Austrii. Bohaterem uczynił żydowskich emigrantów, którzy wracają do mieszkania na Heldenplatz w Wiedniu, gdzie Adolf Hitler wobec wiwatujących Austriaków ogłosił w 1938 r. Anschluss. W sztuce padają ostre słowa, że przez 50 lat w Austrii nic się nie zmieniło. Wraca strach przed nacjonalistami. Spektakl w Burgtheater zrealizowany przez Clausa Peymanna, głównego inscenizatora Bernharda, przerywały okrzyki „skandal!", oburzeni byli politycy, biskupi. Mówiono o narodowej zdradzie i obrażaniu narodu. Ale obrońcy wskazywali na próbę cenzury i tuszowania austriackiej historii. Za artystyczną przestrogą poszedł testament pisarza, który – wobec licznych wrogich reakcji na jego twórczość – zakazał w Austrii drukowania swoich książek przez 70 lat po śmierci. „Karę" zniósł po dziesięciu latach przyrodni brat pisarza Peter Fabjan.

Krystian Lupa wyreżyserował „Plac Bohaterów" w Teatrze Narodowym w Wilnie, gdzie uwikłanie w nazizm też rodzi różne wątpliwości. Spektakl został uznany za najlepszy na Litwie w 2015 r. Obie ostatnie bernhardowskie inscenizacje Lupy objechały świat, będąc m.in. największymi wydarzeniami Festiwalu Awiniońskiego.

Nieznośni wizjonerzy

Fenomen inscenizacji Lupy wzmacnia w Polsce odbiór twórczości Bernharda, która jest pełna niespodzianek i mniej znanych faktów. „Święto Borysa" wystawił w warszawskim Teatrze Współczesnym w 1976 r. Erwin Axer. Jednak prasa pisała o „popłuczynach" po Samuelu Becketcie, co jest dużym nadużyciem. Beckett był pisarzem egzystencjalnym, zorientowanym na metafizyczną pustkę, Bernhard osadził swoją twórczość również w kontekście społecznym, narodowym i religijnym w niezwykle krytycznym natężeniu. Tak mocnym, że władze PRL, dbające o poprawne relacje z Kościołem katolickim, cenzurowały te fragmenty, które mogły nie spodobać się klerowi. Ale cenzurowały też i w debiutanckim „Mrozie" – ostatnio wznowionym przez Czytelnik, fragmenty krytyczne wobec komunizmu, Moskwy.

Więcej szczęście miał Erwin Axer, sięgając po „Komedianta", opisującego najbardziej zakazaną prowincję. Obsadził w głównej roli Bruscona Tadeusza Łomnickiego, który stworzył kreację charakterystycznej dla Bernharda postaci: nieznośnej, bezpardonowo krytycznej, tyranizującej otoczenie, ale uwznioślonej błyskami marzenia i wyjątkowości. Teatr był żywiołem dla Bernharda wyjątkowym. Ale trzeba go rozumieć szerzej – jako teatr sztuki i artystów. I teatr życia, wyrażający największe napięcia związane z indywidualizmem, egoizmem. A jednocześnie pragnieniem bycia zrozumianym, akceptowanym, kochanym, co skazuje na porażkę. Towarzyszy temu frustracja, śmieszność, co dobrze pokazuje wznowiony przez Czytelnik dramat „Siła przyzwyczajenia": rzecz o marzeniu szefa cyrkowej trupy, by zagrać wyrafinowany kwintet „Pstrąg" Schuberta. To metafora świata jako cyrku pozbawionego harmonii, rozstrojonego, pełnego niepasujących do siebie ludzi z marzeniami na wyrost, które spełniają się w żenującej postaci.

Ale pierwszy w galerii bernhardowskich szaleńców był malarz Strauch w debiutanckim „Mrozie". Przypomina go bohater „Bratanka Wittgensteina" – Paul, enfant terrible, wizjoner i bywalec zakładu psychiatrycznego. A także główna postać „Korekty", inspirowana filozofem Ludwigiem Wittgensteinem: próbując zbudować idealny dom w kształcie stożka, doprowadza się do samobójstwa. W „Przegranym" skonfrontowani z wybitnym pianistą Glennem Gouldem są jego koledzy (fikcyjni) z konserwatorium. W rywalizacji z mistrzowskim interpretatorem „Wariacji Goldbergowskich", stanowiących zresztą dla Bernharda wzór obsesyjnych improwizacji i narracyjnych powtórzeń, rezygnują z marzeń i przeżywają życiową katastrofę.

Bernhard poruszał się ze swobodą również po muzycznej skali. Studiował w salzburskim Mozarteum na wydziale wokalnym. Jego talent odkryła Hedwig Stavianicek, o 37 lat starsza wdowa po radcy ministerialnym z Wiednia. Usłyszała, jak śpiewa arię Osmina z „Uprowadzenia z seraju" Mozarta. Zachwyciła się Thomasem, pokierowała jego karierą, stała się mecenasem i przewodnikiem, wspierając do końca. Zyskała wymyślony przez Bernharda specjalnie dla niej tytuł „towarzysza życia", choć i jej również nie szczędził szyderstw. Ostatecznie jednak Bernhard zrezygnował szybko ze studiów muzycznych i zdecydował się w Salzburgu na aktorskie.

Minister kultury czy rolnictwa

Myślę, że zbyt rzadko i bez głębszej refleksji przyjmowany jest przez odbiorców Bernharda fakt, że był aktorem. Również w planie życiowym. Wiedząc, że pisał swoje formy prozatorskie w trwającym wiele dni transie, można uznać, że to nie tylko obsesyjnie meandrujące strumienie świadomości, ale także aktorskie monologi. A pisał je człowiek, który w czasie aktorskich studiów dorabiał jako śpiewający konferansjer i stand-uper.

Równie istotne jest to, że Bernhard sam mógł czuć się komediantem i był nim w życiu publicznym, wywołując skandale jak performer: autor i bohater publicznych wystąpień. Nawet odebranie Austriackiej Nagrody Państwowej okrasił krytyką Austriaków, co sprawiło, że minister kultury Piffl-Perčević, były sekretarz do spraw rolnictwa w Styrii, opuścił zgromadzenie, trzaskając drzwiami. Pisarz wspominał w „Moich nagrodach": „Ten Pifll-Perčević mierził mnie zawsze, ponieważ nie potrafił sklecić poprawnie ani jednego zdania i choć możliwe, że znał się na styryjskich cielakach i krowach tudzież na górnostyryjskich świniach i dolnostyryjskich inspektowym gnoju, absolutnie nie znał się na kulturze, choć bez przerwy o sztuce i kulturze coś wygadywał".

To Bernhard jest autorem zdania: „Tego, kto nie ma poczucia humoru, nie można traktować poważnie". Oczywiście, był komediantem specyficznym tak bardzo, że niektórzy odbierali i odbierają go wyłącznie serio. To prawda: życie układające się w rytmie pobytów w szpitalach i sanatoriach, gdzie zmagał się z chorobami płuc, nie nastrajało do optymizmu. Dlatego powiedział do ministra Piflla-Perčevicia: „(...) z wielu rzeczy trzeba się śmiać – wszystko jest śmiechu warte, kiedy człowiek pomyśli o śmierci". Wiedział, co mówił, ponieważ lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Wielokrotnie. Z tych i innych życiowych doświadczeń brał się sarkazm, ironia oraz groteska. Obnażał śmieszność ludzi, świata, prowokował. Wyrobieni czytelnicy powinni to czuć, nawet jeśli śmiech Bernharda jest okrutny. A jest, bo za jeden z celów stawiał sobie „nieustanne przeszkadzanie i irytowanie". Rolę, jaką gra błazen. Sam pisarz mawiał, że kiedy chce się pośmiać, sięga po własne książki, a największe odprężenie daje mu ich pisanie.

Warto też obejrzeć materiały filmowe zarejestrowane z jego udziałem: jest promiennie uśmiechnięty, żartobliwy. Dobrze to pokazują zwłaszcza wywiady zrealizowane w Hiszpanii przez austriacką dziennikarkę Kristę Fleischmann, które złożyły się potem na książkę „Spotkanie". Rozmawiają na najważniejsze tematy, ale Bernhard ewidentnie bawi się dialogiem. Dziennikarka jest zachwycona, gdy idą na dancing, a potem notuje, że Thomas śpiewał z towarzyszeniem dancingowej orkiestry wiedeńskie operetki. Nie rozumie jednak, dlaczego Bernhard przed dłuższy czas wmawiał jej, że kobiety są fatalnymi kierowcami i w ogóle się do tego nie nadają. Ciągnął swój wywód, jak rozwija go stand-uper – aż osiągnie określony efekt, poprzez powtórzenie, wyolbrzymienie, przesadę! Optymalną odpowiedzią na takie prowokacje powinien być śmiech, bo jak można traktować serio mizogińskie uwagi rodem z najgorszych stereotypów? Komediant i błazen, poza tym, że wywołuje śmiech, wytrąca również z równowagi? Drażni, prowokuje, pokazuje świat w krzywym zwierciadle, dopieka.

Oczywiście, nie wszyscy to lubią, nawet nie wszyscy mają szansę polubić i zrozumieć, bo brakuje im poczucia humoru albo dystansu do tego, co mówi artysta. Zwłaszcza na najtrudniejsze tematy: narodu, państwa, historii, religii, wiary. Zwłaszcza gdy o rozmowę najtrudniej. Jedynym więc sposobem bywa prowokacja. Taka, jakiej używał Witold Gombrowicz, prowokując także w życiu prywatnym: wobec konserwatystów, prezentując się jako liberał, zaś wobec liberałów jako konserwatysta. Dlatego, kiedy odnosimy podobne wrażenie już podczas lektury wczesnych książek Bernharda, satysfakcję daje nam lektura „Wymazywania", niejako testamentu pisarza. Czytamy w nim, jak główny bohater-narrator zostaje nazwany przez swojego ucznia „nieznającym umiaru przerysowywaczem". Ten zaś odpowiada: „Gdybyśmy nie posiedli sztuki przerysowywania (...) bylibyśmy skazani na przerażająco nudne życie, na istnienie niewarte istnienia. A ja w swojej sztuce przerysowywania osiągnąłem niewiarygodne szczyty (...). Aby uczynić coś zrozumiałym, musimy przerysowywać (...) tylko przerysowanie jest metodą poglądową, nawet niebezpieczeństwo, że nazwą nas błaznami, nie przeszkadza nam w podeszłym wieku. Nie ma nic lepszego, niż zostać w podeszłym wieku nazwanym błaznem. Najwyższe szczęście, jakie znam (...) to szczęście starego błazna, który całkiem niezawisły, może oddawać się swojej błazenadzie. Jeśli mamy taką możliwość, powinniśmy przynajmniej około czterdziestki obwołać siebie starymi błaznami i spróbować doprowadzić własną błazenadę do ostateczności. To błazenada nas uszczęśliwia".

Ciekawą lekcją na temat Bernharda jest jego dom-muzeum w Ohlsdorf kilkadziesiąt minut jazdy z Salzburga w stronę Gmunden. To jedna wielka inscenizacja. Jej pierwszą odsłonę oglądamy już w sieni. Wita nas przestrzeń oznajmiająca, że pan domu objeżdża swoje włości konno. Świadczy o tym siodło i ozdobna uprząż. Rolnicze powołanie albo przywiązanie do lokalnych tradycji potwierdza kolekcja ubrań z nieodłącznymi kapelusikami. Umeblowanie pokoi wskazuje na rodzinne tradycje lub upodobanie do XIX-wiecznego stylu z nieodłącznymi portretami szlachetnie urodzonych przodków. Zwraca uwagę zamiłowanie do spirytualiów obecnych w wielu pokojach wraz z ekskluzywnymi rodzajami tytoniu. Mocne wrażenia wywiera szafa skrywająca myśliwskie stroje, kabury oraz kolejny barek na mocne alkohole. Wyjątkową demonstracją jest zawieszona na oknie myśliwska flinta. Nie można zapomnieć o kolekcji butów stojących w karnym szeregu. Przynajmniej jedna para pochodzi z Polski. Gospodarz lubił też spełniać swoje zachcianki bez względu na ograniczenia przestrzeni. Gigantyczne biurko kazał wciągnąć na pierwsze piętro, poszerzając okienny otwór, ponieważ na wąskich schodach by się nie zmieściło. Ozdobą mebla, ale i domu, jest trudna do znalezienia skrytka, gdzie pisarz chciał coś ukryć przed nami.

Domowa scena

A teraz suspens dla czytających wprost wyposażenie domu Bernharda! Lubował się w posiadaniu siodeł i uprzęży, ale nigdy nie jeździł konno. Poza aperitifem nie pił też nigdy żadnego alkoholu. Chorując na płuca – nigdy nie palił. Pochodził z chłopskiej rodziny. Był nieślubnym dzieckiem, które nigdy nie spotkało ojca, choć kochająca matka ciągle widziała w twarzy Thomasa podobieństwo do tego, który ją wykorzystał i porzucił. Czasy były pruderyjne, dlatego wyjechała urodzić dziecko do Holandii i na początku widywała je raz na jakiś czas, odwiedzając klasztor, gdzie opiekowały się Thomasem siostry zakonne. Potem matka wyszła za mąż za fryzjera Emila Fabjana, jeszcze później Thomas zyskał przyrodnie rodzeństwo, w tym brata Petera, lekarza. Ale nigdy nie wyleczył się z urazu sieroctwa i nieufności wobec świata. Nigdy też nie osiągnął harmonijnych relacji z rodziną. A chociaż po śmierci Hedwig Stavianicek, brat Peter stał się na dekadę również opiekunem Thomasa jako jego osobisty lekarz przez całe życie ich relacje nie należały do łatwych.

Peter, z którym miałem okazję rozmawiać w domu Bernharda, zastrzega, że jest lekarzem bez głębszej znajomości literatury. Woli nie wchodzić w meandry ewentualnych prowokacji Thomasa. Można się domyślić, że w życiu prywatnym dla osób nieprzyzwyczajonych do środowiska artystycznego mogły być one męczące. Witkacy i Gombrowicz grzeszyli wobec znajomych w ten sam sposób. Ale jednocześnie Bernhard nie dawał sobie rady ze swoim życiowym dramatem, zamykał się i bywał nieznośny. Wymagał miłości, uznania i akceptacji. Co dawał w zamian? Szansę na kontakt z geniuszem, który debiutował prozą na łamach prasy w 1950 r. i wierszem w 1952 r. Szedł drogą dziadka Johannesa Freumbichlera, dzięki któremu w domu krewnych przebywał wybitny dramatopisarz Odon von Horvath, bawiąc się podobno z kilkuletnim Thomasem. Ale dla Bernharda literatura nie była zabawą. W przeciwieństwie do dziadka chciał się z niej utrzymywać.

Niedługo po debiucie za tantiemy i pieniądze z dwóch nagród kupił właśnie dom w Ohlsdorf – budynki gospodarcze z XIII w., zbudowane przez pobliski klasztor. By mieć większe możliwości inwestycyjne – opowiadał mi Peter Fabjan – udał się do swojego wydawcy. Drzwi otworzyła żona, informując, że mąż jest chory. Bernhard nie dał za wygraną. Prosił o 40 tysięcy niemieckich marek. Żona wydawcy przekonywała, że mąż ma 40 stopni gorączki. Bernhard nie ustępował. Bratu pochwalił się, że za każdy stopień gorączki wydawcy dostał tysiąc marek! Była też pożyczka rządowa. Bernhard musiał jednak szybko się z nią pożegnać, gdy zaczął pisać krytycznie o administracji kanclerza Bruno Kreiskiego. Rząd nasłał na dom pisarza kontrolę i domagał się zwrotu pieniędzy. – Austriacka grzeczność! – komentuje Peter Fabjan.

„Grzeczni" byli również sąsiedzi. Nie chcieli się zgodzić, by w ich bliskości zamieszkał ktoś spoza okolicy. Auslander! Minęły dwa lata, zanim miejscowy urząd sformalizował pobyt Bernharda. A potem sąsiad, który nie przyjmował do wiadomości sąsiedztwa pisarza – zdając sobie sprawę z jego znaczenia i światowej sławy, sam napisał książkę w formie „byłem sąsiadem wielkiego Thomasa Bernharda".

Zanim jednak zamieszkał w Ohlsdorf – czekała go gigantyczna praca. Dom trzeba było, dosłownie, odgruzować. Dziś jest pięknym muzeum, ale pokoje eksponujące rowery pisarza, były pełne śmieci. Pomieszczenie dla krów zbudował, argumentując, że gdy przyjdzie III wojna światowa, trzeba mieć własne mleko. Dziś obok mieści się scena i widownia mogąca pomieścić sto osób.

Wskazując z kolei na liczne łóżka, Peter Fabjan wspomina, że nie świadczą wcale, by u pisarza przemieszkiwali często goście. Zwraca uwagę krótkość dwóch łóżek. Komfortowo może się w nich pomieścić ktoś niskiego wzrostu. Tymczasem spał w nich bodaj tylko wybitny inscenizator Bernharda, współautor licznych jego sukcesów, współtowarzysz skandali – reżyser Claus Peymann. Miał dwa metry! Korzyść z wizyty w muzeum miał Michel Houellebecq, który zgodził się przyjechać do Salzburga, tylko pod warunkiem że będzie mógł odwiedzić dom Bernharda. W czasie zwiedzania założył kurtkę autora „Wymazywania" i już jej nie oddał. Wielki uczeń Bernharda zabrał ją na pamiątkę.

Niestylizowana jest tylko sypialnia pisarza. Obok rozłożystego łóżka stoi zestaw do odtwarzania muzyki z ukrytym adapterem. Maszyny w domu są dwie – osobista oraz dziadka. Warto poznać znaczenie obrazu cesarza Józefa II, syna Marii Teresy. W przeciwieństwie do swoich poprzedników dał dowody tolerancji wobec Żydów, nadając im prawo do handlu w miastach.

Aby wczuć się w klimat okolic bliskich Bernhardowi, warto wybrać się do Gmunden, gdzie mieści się archiwum pisarza i gdzie lubił pić kawę w kawiarni w cieniu ratusza ozdobionego miśnieńskimi porcelanowymi dzwonami. Widoki na wody Traunsee i Alpy Przednie mogą ukoić najbardziej skołatane nerwy. Mieszkanie pisarze mieści się w górnym miasteczku, gdy idzie się w stronę zamku Ort, połączonego z lądem zjawiskowym drewnianym mostem. Skromna czarna tablica informuje, że tu mieszkał i zmarł w 1989 r. Nie byłoby polskiego sukcesu Bernharda, gdyby nie wybitni tłumacze – Sławomir Błaut, Monika Muskała, Sława Lisiecka. Nieocenionym źródłem informacji o Thomasie Bernhardzie są posłowia napisane przez Marka Kędzierskiego do „Mrozu" oraz „Przegranego" i „Bratanka Wittgensteina", książek w jego tłumaczeniu, które wprowadzają w życie Bernharda, podobnie jak przygotowane pod opieką tłumacza dwa bernhardowskie „Kwartalniki Artystyczne" m.in. z tekstem Agaty Wittchen-Berełkowskiej pod tytułem „Decydujące fragmenty »Mrozu« napisałem w Warszawie...".

Po raz pierwszy Bernhard odwiedził nasz kraj na trzy tygodnie w lutym i marcu 1963 r., przyjeżdżając w ślad za scenografką Annemarie Siller-Hammerstein, przebywającą na stypendium. Mocne wprowadzenie w warszawski świat stanowiła znajomość z autorem „Myśli nieuczesanych" Stanisławem Lecem. Agata Berełkowska: „Znajomość z polskim aforystą Bernhard opisał również w jednym z opowiadań wydanego w 1978 roku zbioru »Der Stimmenimitator« (»Naśladowca głosów«).

Spacery po Warszawie

W książce tej ukazało się kilka anegdotycznych tekstów, dotyczących pobytu w Polsce i spotkanych tam ludzi, częściowo zapewne fikcyjnych". Czytelnik ma okazję poznać poskramiacza zwierząt o nazwisku Lutoslawsky, mieszkańca Hotelu Saskiego, który chwilowo traci pamięć, czy księcia Potockiego (bratanka autora „Rękopisu znalezionego w Saragossie"), właściciela posiadłości w Kazimierzu. Szkic noszący tytuł „Lec" opowiada między innymi o wspólnych spacerach po Nowym Świecie i odwiedzinach w mieszkaniu tytułowego bohatera. Sława Lisiecka we własnym wydawnictwie Od Do wydała ostatnio „Zdarzenia. Naśladowca głosów". Opublikowała też „Chodzenie. Amras" i arcybłazeńskie „Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad. Trzy dramoletki".

Berełkowska przypomina, że motywy związane z Polską pojawiają się także w tekstach „Dawni mistrzowie", „Beton", „Partyjka", „Zaburzenie". W „Dawnych mistrzach" Atzbacher mówi: „Jak panu wiadomo, byłem w Polsce już wielokrotnie. Polska to jeden z moich ulubionych krajów, lubię Polskę i lubię Portugalię, powiedziałem, prawdopodobnie jednak Polskę nawet bardziej od Portugalii...". Pisarz w Warszawie chodził do opery i teatrów, odwiedził też Kraków i Zakopane. Do ojczyma pisał: „Kraków z pewnością jest jednym z najpiękniejszych miast na świecie. Wczoraj lot nad Polską i ośnieżonymi Tatrami. Każdy dzień przynosi niewiarygodne niespodzianki". Ale najważniejsze są słowa z luźnej notatki znalezionej w archiwum w Gmunden: „Decydujące fragmenty »Mrozu«, mojej pierwszej opublikowanej książki prozatorskiej, napisałem w Warszawie, nie w Dziekance, w której mieszkałem w 1962 roku, starej twierdzy obok budynku rządowego, w którym wówczas urzędował pan Gomułka, lecz w Hotelu Saskim, do którego przeprowadziłem się z Dziekanki, kompletnie nielegalnie i rzeczywiście bez pozwolenia na pobyt, i w którym lokowani byli przez polski rząd tak zwani przedstawiciele gospodarki z Zachodu i spekulanci z Bliskiego Wschodu, na przykład z Bejrutu i Stambułu – tym ludziom odebrano paszporty i mogli przebywać w pokojach i holu hotelowym, ale nie wolno im było opuszczać Saskiego. W tym czasie nocą pisałem ważne fragmenty »Mrozu«, a za dnia spacerowałem po Warszawie ze znanym polskim aforystą Lecem. Lec był przyjacielem Gomułki, miał z tego powodu rzeczywiście tak zwaną przeze mnie polską wolność błazna".

Bernhard musiał mieć z tej podróży dobre wspomnienia, skoro powrócił tu kupionym za debiutanckie tantiemy samochodem, a towarzyszył mu Peter Fabjan, który wspominał o tym Markowi Kędzierskiemu. Bracia, by nie zwracać na siebie uwagi, legitymowali się jako rolnicy, odwiedzili Warszawę, gdzie kąpali się w Wiśle, oraz dom pracy twórczej w Skolimowie, do którego przemycili bliżej nieokreślonego poetę. Pojechali też do Częstochowy i Katowic. Zapylenie powietrza było tak duże, że biały samochód po nocy stał się czarny. To podczas drugiej podróży Thomas polecił Peterowi przeczytanie „Ferdydurke" Gombrowicza, którego „Iwona, księżniczka Burgunda" wraz z „Rękopisem znalezionym w Saragossie" znajduje się w księgozbiorze pisarza.

Po raz trzeci przyjechał do Warszawy już jako wielka gwiazda światowej literatury w 1975 r. Nie zachował się z tej wizyty jednak żaden pisany dokument. Jest za to słowny przekaz tłumaczki, która dziwiła się, że podczas spotkania z Bernhardem nikt się nie śmiał. 

Nieobecność w polskich księgarniach wyboru dramatów austriackiego pisarza, teraz wznowionych przez Czytelnik, sprawiała, że w internetowych antykwariatach ich pierwsze wydanie osiągało cenę kilkuset złotych. „Odpowiedzialność" ponosił za to głównie Krystian Lupa, który uczynił z Thomasa Bernharda (1931–1989) jedną z najważniejszych postaci światowej sceny literackiej w Polsce. Nomen omen – przez teatr.

Szaleństwo związane z teatralnym odbiorem Austriaka w naszym kraju zaczęło się od „Kalkwerku" w 1992 r., powieści o obsesyjnej próbie napisania studium o słuchu, dla którego główny bohater Konrad poświęcił życie rodzinne. Książkę Lupa inscenizował w Starym Teatrze – nie bez protestów tłumaczy, bo to przecież proza! – z kreacją Andrzeja Hudziaka. Potem wydarzeniem był dramat „Immanuel Kant" we wrocławskim Teatrze Polskim (1996), gdzie Wojciech Ziemiański zagrał słynnego filozofa, który nigdy nie wyjechał z Królewca, tymczasem Bernhard wysłał go transatlantykiem w podróż do Ameryki, zderzając ze współczesną cywilizacją. Znakomite „Rodzeństwo" (1996) z Piotrem Skibą, Agnieszką Mandat i Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik o próbie porozumienia się dwóch sióstr aktorek z powracającym ze szpitala psychiatrycznego pisarzem filozofem wciąż jest na afiszu Starego.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Max Verstappen: Maszyna do wygrywania
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Kilim, który ozdobił świat
Plus Minus
Prawo stanu wojennego
Plus Minus
„Aleksandria. Miasto, które zmieniło świat”: Padł na twarz i podziękował Bogu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gabriela Muskała: Popełniamy błędy