Dzwonisz do byłej wicepremier, komisarza Unii Europejskiej ds. rynku wewnętrznego i usług, mówisz, że jesteś Kasia z internetu i chcesz pogadać o smogu, i...
...i nie było żadnego problemu z tym, że jej wypowiedź pojawi się na takiej platformie. Ona doskonale wie, że musi być tam, gdzie są ludzie, a ludzie są w internecie. Gazeta rano do kawy? Kto teraz tak robi?
Ja. Czyli władzę nad duszami oddajemy dzieciakom z YouTube'a?
Tak jest.
A te osoby zrobią wszystko dla kliknięć.
To jest duży problem. Nie ma żadnej instancji, która by internet cenzurowała i weryfikowała.
To może potrzebna jest Krajowa Rada Radiofonii, Telewizji i Internetu?
Może i tak, tylko szczerze, byłabym bardzo niezadowolona, gdyby ktoś przyszedł i zaczął sprawdzać, co chcę powiedzieć. Zdaję sobie sprawę z zagrożeń, ale też z braku cenzury wyrasta dużo dobrego.
W dodatku tych mediów nie da się zdekoncentrować czy zrepolonizować. Bo jak? Twoim pracodawcą jest YouTube. Wiesz, gdzie się mieści jego siedziba?
Nie mam pojęcia.
Nie wiesz, dla kogo pracujesz?
Totalnie.
A z czego żyje youtuber?
Jest kilka źródeł dla sprofesjonalizowanego youtubera. Reklamy przed filmikiem na przykład. Druga gałąź zarobków to współpraca z markami. Ktoś robi filmy o tuszach do rzęs i zgłasza się do niego firma, która je produkuje. Jeśli odbiorcy youtubera są odpowiednio zaangażowani, to tej firmie opłaci się zaproszenie go do współpracy i na przykład zrecenzowania produktu.
Tylko podstawową zasadą recenzji jest to, że nie jest ona ustawiona przez tego, kto jest recenzowany. No... przynajmniej kiedyś tak było.
Współpraca z markami to wciąż kontrowersyjny temat. Hasło „sprzedałeś się!" to już wręcz youtubowy frazes. Mam jednak wrażenie, że publiczność na YouTubie jest bardzo mocno wyczulona na nieautentyczne wstawki. Więc jeśli ktoś myśli o swoim kanale w dalszej perspektywie i jest rozsądny, to nie wejdzie we współpracę na zasadzie: laurka za pieniądze, bo ostatecznie przyniesie mu to więcej szkody niż pożytku. Sama mam czyste sumienie, jeśli chodzi o współpracę z markami. Mam taką zasadę, że jeśli coś mi się w jakieś marce nie podoba, to nie będę z nią współpracować. Nie działam z producentami rzeczy, których sama bym nie kupiła. Drugim zabezpieczeniem, które stosuję, jest zaznaczenie takiej firmie, że wszelkie uwagi od marki do moich postów muszą mieć charakter merytoryczny. To nie może być prostowanie moich opinii i wycinanie ewentualnych nieprzychylnych osądów. Ale jak się w czymś pomylę i przeinaczę fakty, to oczywiście poprawię.
A twoi odbiorcy sprawdzają twoją wiarygodność?
Tak, i to jest akurat super. Każdy mój film jest mocno weryfikowany. Jak masz 10 tysięcy komentarzy z serduszkami, to może sodówa do głowy uderzyć. A tak kilka krytycznych komentarzy stawia człowieka do pionu.
W sieci jest też jednak mnóstwo hejtu.
Dopuszczam krytykę, póki ktoś mi nie ubliża. Jeśli zaczyna się obrażanie mnie lub innych komentujących, to kasuję komentarze. Nie chcę, żeby moje internetowe poletko było miejscem, gdzie hejterzy mogą działać. Mam z nimi swoje przygody. Ich myśl przewodnia sprowadza się do tego, że skoro jestem ładna, to na pewno jestem durna. Jest też problem z tym, że jestem podobna do Anji Rubik.
Inna rzecz, że trzeba uważać na to, co się dzieje, i pamiętać, że jest mnóstwo osób, które zachowują się podejrzanie, bardzo niestandardowo. Niektóre są w zasadzie kosmitami.
Łapiesz większe zasięgi, to łapiesz większych kosmitów.
Tak. Trzeba być świadomym, co się postuje i kiedy. Jak jestem w jakimś miejscu i chcę nakręcić „instastory", to wrzucam je godzinę po tym, gdy z tego miejsca wyjdę. Nikt też nie wie, jaki mam widok z okna. Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, gdzie mieszkam. To są takie bazowe środki ostrożności, którymi blogerzy wymieniają się ze sobą. Drobiazgi, o których coraz bardziej się pamięta.
Takie BHP kogoś, kto jednak dzieli się nieustannie swoim prywatnym życiem z innymi?
Nie trzeba być twórcą w internecie, by wiedzieć, że twoje życie nie musi być w 100 proc. w sieci. Ja wybieram ten fragment życia, który chcę pokazać i z pokazywaniem którego czuję się dobrze. Nie jestem ekshibicjonistką, wbrew temu, co często się mówi o tych, którzy udzielają się w internecie. Jako pokolenie na pewno chętnie korzystamy z różnych środków, by praktykować ekshibicjonizm, i mamy takie zapędy. Ma to pewien egoistyczno-narcystyczny rys, ale nie wiem, czy to jakoś strasznie źle. Co w tym złego, że dziewczyna robi sobie selfie w windzie albo pan pokazuje, co sobie ugotował na obiad? Jak nie chcę tego oglądać, to tego nie robię i w niczym mi te ich posty nie przeszkadzają.
Kiedyś szło się z płytą winylową i wszyscy widzieli, czego słuchasz. Tak poznawały się małżeństwa. Teraz wszyscy jesteśmy schowani w słuchawkach, ale możemy przynajmniej opublikować to, czego słuchamy.
Więc może nie zmieniła się ilość ekshibicjonizmu, tylko środki jego pielęgnowania?
Brzmi to dość zabawnie: przez cały dzień ciężka praca na Facebooku i Instagramie, ale jak potem wyjść z telefonu, który ciągle wysyła powiadomienia? Tak pojawia się zjawisko przebodźcowania.
Widzę to po sobie i po znajomych. To piętno i znak czasów. Czy sobie z tym radzę? Jestem świadoma problemu i mam wydzielone przestrzenie w tygodniu na tzw. quality time. Jestem z bliskimi i nie używam wtedy telefonu.
A co, jeśli ci bliscy go wtedy używają?
Raczej nie. Jak już coś ustalimy, to trzymamy się tych reguł. Choć ciekawe jest to, że trzeba ustalać reguły korzystania z telefonów, żeby ze sobą pobyć. Ostatnio znajoma powiedziała mi, że na weekendy kasuje aplikacje społecznościowe z telefonu, a w poniedziałki instaluje je na nowo. Telefon, wyskakujące obrazki i powiadomienia uzależniają i – jak widać – nie jestem tu wyjątkiem.
Czyli nie śpię, bo pilnuję komentarzy pod postami.
Szczerze mówiąc, to się zdarza. Jak nie mogę zasnąć, to staram się już nie sięgać po telefon. Choć rano... Oczywiście telefon jest pierwszy. Wstaję i sprawdzam, co się w nocy wydarzyło na YouTubie. Czy jest jakiś pożar, który trzeba ogarnąć. Najczęściej nic się nie wydarza, ale i tak sprawdzam.
Ostatnio zrobiłem zdjęcie czterem czterolatkom siedzącym razem i patrzącym tylko w swoje telefony. Przez kilkanaście minut te dzieciaki nawet się do siebie nie odezwały.
Ale zauważ, że twoim pierwszym odruchem też było sięgnięcie po telefon i zrobienie zdjęcia. Nie zachowałeś tych czterolatków tylko dla siebie. Chciałeś to komuś pokazać.
A co jest dalej? Już nie wyjdziemy z tych telefonów? A może będzie jakiś odwrót, na przykład do epickich powieści?
Nie. To, co zrobiła z nami technologia, to już jest w zasadzie bilet w jedną stronę. Będzie tego tylko więcej i więcej. Nie wierzę w masowy odwrót do świata analogowego.
Ale może na zasadzie mody retro. Tak jak teraz bardzo popularne są winyle.
Może Snake z Nokii też odżyje, choć były jakieś próby i to się nie udało. Jeśli będzie powrót do pisania listów, to będzie to meganiszowe.
Jakby ci chłopak wysłał pisany odręcznie list, to co byś sobie pomyślała?
Wydaje mi się to absurdalne. Możliwe, że jestem już tak zniszczona, że uznałabym to za wariactwo i zerwała kontakt.
A co to wszystko oznacza dla biotechnologii, którą się zajmujesz?
Rozwój nauki jest ogromny. Śledzę go na bieżąco i to są megaciekawe czasy w nauce, szczególnie w genetyce. Dysponujemy technikami, o których kiedyś byśmy nawet nie śnili. Mamy instrumentarium, żeby mocno ingerować w genom i dokonywać różnych manipulacji, o których niekoniecznie wiemy, czy są dobre i bezpieczne. Świat nauki musi się dość poważnie zastanowić, jak się do tego odnieść. Trzeba dyskutować o granicach. Niekoniecznie to, że dysponujemy jakimś wynalazkiem, musi oznaczać, że mamy z niego korzystać. Może powinniśmy korzystać z obostrzeniami.
A co jest tu największym dylematem?
Ostatnio chyba edytowanie genomu ludzkich zarodków. W dyskursie publicznym na pewno GMO, terapie genowe i zastosowanie komórek macierzystych.
I tu granice stawia religia?
Nie, rozsądek. Trzeba się zastanowić, czy rzeczy, z których chcemy korzystać, mają sens i są bezpieczne. Jak mają sens, to może trzeba je uregulować prawem. Jeśli chodzi o genom ludzkich zarodków, to kraje zachodnie mówią: nie robimy tego albo robimy, ale tylko na zarodkach, które nie mają prawa przeżyć. Ale są też kraje, które mają to w nosie. W Chinach debata bioetyczna jest drugorzędna.
Czyli stawiamy sobie granice i zostajemy w tyle.
Przynajmniej względem tych krajów, które nie mają takich dylematów.
A jakbyś się zaczęła zajmować jako youtuber problemem etyki w biotechnologii? Nikt by nigdy nie kliknął.
Ktoś by kliknął. Zrobiłam film o edycji genomu zarodków ludzkich i super się przyjął. Debata była gorąca. Jedni chcieli mieć dziecko na zamówienie, z konkretnym kolorem oczu i brakiem predyspozycji do jakichś chorób, ale byli też zagorzali oponenci tego rozwiązania, którzy uznali je za przesadną ingerencję w naturę.
Czyli nauka ma przyszłość na YouTubie?
Mam nadzieję. Chociaż są różne przeszkody. Trudno wyczulić internautów na to, że świat jest zniuansowany, że nauka nie działa na zasadzie zero-jeden. Gdy rozwijasz się naukowo, wchodzisz też w hermetyczny świat, oswajasz się z trudną, nieintuicyjną terminologią. Trudno potem łopatologicznie wytłumaczyć zawiłe kwestie, którym poświęcasz lata życia. Bardzo brakuje osób, które byłyby łącznikiem między tym hermetycznym światem nauki a ludźmi.
Podsumujmy: była modelka starająca się znaleźć klucz do łopatologicznego przedstawiania biotechnologii na YouTubie.
Brzmi śmiesznie, ale do tego aspiruję. Gdybyś mnie zapytał, co chcę robić, jak będę duża, to odpowiedziałabym, że właśnie chciałabym znaleźć ten klucz. ©?
—rozmawiał Piotr Witwicki
(dziennikarz Polsat News)
W cyklu „Plus Minus 35" zamieszczamy wywiady Piotra Witwickiego, dziennikarza Polsat News, w których prezentuje młode osoby mające wpływ na opinię publiczną: polityków, artystów, blogerów. Większość rozmówców zna od dawna, są rówieśnikami – w trosce o autentyczność tych rozmów uznaliśmy więc, że powinny być prowadzone w trybie na „ty"
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95