Człowiek, który ukradł prawicę

Trudno się nie dziwić, że to właśnie Jarosław Kaczyński doskonale spełnił zapotrzebowanie na przywódcę prawicy, nawet w jej wypaczonym przez III RP sensie. 20 lat temu nic go do tego nie predestynowało

Publikacja: 28.11.2009 14:00

Człowiek, który ukradł prawicę

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Przeciętny odbiorca mediów zapytany, gdzie na politycznej mapie umieścić Jarosława i Lecha Kaczyńskich, wskazuje bez chwili wahania – na prawicy. I to takiej, od której na prawo jest już tylko ściana.

Dla wyznawcy poglądów tradycyjnie kojarzonych z prawicą – czy to konserwatywnych, czy wolnorynkowych, czy narodowych – jest to absurdem. Z PiS usunięto wszak Marka Jurka za próbę konstytucyjnego zabezpieczenia prawnego zakazu aborcji, w ślad za nim wylecieli politycy, którzy usiłowali naginać partię ku pryncypiom konserwatywnym, a ideologia gospodarcza tego ugrupowania jest mieszaniną etatyzmu i – zwłaszcza gdy nie sprawuje ono władzy – miękkiego antyrynkowego populizmu.

Prezydent, który, choć do partii nie należy, jest w niej drugą najbardziej wpływową osobą po bracie i decyduje o jej obliczu w znacznie poważniejszym stopniu niż wiceprezesi i członkowie rozmaitych kierowniczych gremiów, demonstruje nieustające poparcie dla działaczy związkowych, dla których, jak obiecuje, drzwi w jego pałacu zawsze są otwarte. Równie ostentacyjnie okazuje niechęć wobec przedsiębiorców, których traktuje raczej jako wyzyskiwaczy żerujących na pracownikach (czego dowodem prezydencki projekt ustawy przewidujący więzienie za niewywiązywanie się ze zobowiązań wobec zatrudnionych) niż jako ludzi tworzących miejsca pracy i dobrobyt kraju.

Do tego zarówno prezydent, jak i jego brat demonstrują przywiązanie do tradycji sanacji i Piłsudskiego i nie kryją, delikatnie mówiąc, dystansu do spuścizny endecji i Dmowskiego. Brutalnie mówiąc, prawicowcy z Kaczyńskich tacy jak i ze starego PPS-owca Jana Olszewskiego, który nie przypadkiem doczekał się ze strony Lecha Kaczyńskiego symbolicznego uczczenia. Skądinąd zresztą Olszewski również ustawiany był zawsze na pozycji prawicowca.

[srodtytul]Definiowanie prawicy[/srodtytul]

Niewątpliwie jednak mieszczą się w skojarzeniu prawicy z antykomunizmem i katolicyzmem, które w polskim społeczeństwie, pozbawionym wszak przez wiele dziesięcioleci możliwości wykształcania naturalnych w demokracji podziałów ideowych, stało się głównym wyznacznikiem politycznego sporu. Mówiąc słowami Kazika Staszewskiego, na naszej scenie politycznej „jedni mówią, że PRL była cool, a drudzy mówią, że nie, i jedni mówią, że Boga nie ma, a drudzy mówią, że jest”. Ci, którzy mówią, że Bóg jest, a PRL była zła, zostali nazwani w III RP prawicą.

Do tych dwóch wyróżników prawicowości dodać można jeden, wtórny, ale istotny ze względów emocjonalnych: jest nim niechęć do salonu czy też michnikowszczyzny – tej części byłej opozycji, która odwróciła się od ideałów „Solidarności” i uznawszy byłych komunistów za pożądanego sojusznika w budowie państwa nowoczesnego, według wzorów laicko-liberalnych, zwróciła się w sojuszu z establishmentem postpeerelowskim przeciwko „polskiemu, katolickiemu ciemnogrodowi”.

W oczach niepodległościowców i konserwatystów środowisko to stało się więc tym samym wrogiem bardziej znienawidzonym od postkomunistów, zgodnie z zasadą, że odstępców z własnego obozu nienawidzi się bardziej niż odwiecznych wrogów. Zasada ta zadziałała zresztą w III RP w obie strony; to ona właśnie spowodowała, że Jarosław Kaczyński, wywodzący się przecież z dalszych szeregów KOR, z polityki Okrągłego Stołu i reform uosabianych przez Balcerowicza, i wcale nie radykalny, atakowany był w toku całej swej publicznej działalności przez michnikowszczyznę mocniej niż inni.

Dodajmy jeszcze jedno – że wskutek wspomnianej wolty części środowiska byłej opozycji, i to części postrzeganej w dużym stopniu dzięki własnej umiejętnej propagandzie jako opozycyjna elita, podział polityczny nałożył się w III RP na bardzo silną emocję społeczną, typową dla krajów postkolonialnych. W krajach przez wiele lat zniewolonych osobisty sukces postrzegany jest bowiem jako nagroda nie za okazane cnoty, ale za kolaborację z kolonizatorem czy okupantem. Nie budzi szacunku, ale pogardę – choć jednocześnie i zazdrość. W reakcji elity w takim kraju skłonne są do pogardy dla niedocywilizowanych autochtonów i szukania wzorców w idealizowanej metropolii.

W Polsce ten splot wzajemnej niechęci „góry” i „dołu” odwzorował się w stereotypie „europejskiego”, nowoczesnego (bo imitującego wzorce Zachodu i przez zachodnie media pochwalanego) salonu kojarzonego z lewicą i przedstawianego jako uosobienie prowincjonalnego zacofania „moheru”, kojarzonego z prawicą.

Nawet jednak uwzględniwszy tę osobliwość polskiej polityki i pogodziwszy się z nadanym przez III RP znaczeniem słowa „prawica”, trudno się nie dziwić, że to właśnie Jarosław Kaczyński okazał się w końcu doskonałym spełnieniem zapotrzebowania na jej przywódcę. 20 lat temu nic go do tego nie predestynowało.

[srodtytul]Lepsza Unia Demokratyczna[/srodtytul]

Droga, jaką w ciągu owych lat przemierzył Jarosław Kaczyński – początkowo tylko brat wiceprzewodniczącego NSZZ „Solidarność” i prowincjonalny współpracownik KOR, wydobyty z tylnych szeregów łaską Wałęsy i uczyniony przez niego redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność” oraz rozgrywającym przy formowaniu „kontraktowego rządu”, a dziś jeden z dwóch hegemonów sceny politycznej i niezagrożony przywódca prawicowej opozycji – jest jedną z najbardziej fascynujących i nie-spodziewanych karier III RP.

Tylko mało kto jest zainteresowany jej opisywaniem. Kaczyński przez niemal cały ten czas był wyrazistym uczestnikiem politycznej walki, zawsze istniał więc, by tak rzec, w chwili bieżącej. Z różnych względów ani on sam, ani jego przeciwnicy nie uważali wyjścia poza bieżący spór za potrzebny i korzystny dla siebie.

W efekcie dla przeciętnego Polaka, dla którego źródłem politycznych wtajemniczeń jest medialny zgiełk, lektura wypowiedzi przywódcy Porozumienia Centrum z początku lat 90., takich jak dawno wyczerpane książki „Odwrotna strona medalu” czy „Polsko, czas na zmiany”, mogłaby się okazać sporym szokiem. Kaczyński ówczesny nie tylko nie jest prawicowcem, ale wręcz się od prawicy odżegnuje („ZChN jest najkrótszą drogą do dechrystianizacji Polski” to jedna z typowych dla tego okresu wypowiedzi). Jego ówczesna oferta programowa to, można rzec, lepsza Unia Demokratyczna. Spór o stosunek do komunistów jest sporem taktycznym, idzie w nim o to, jak lepiej i skuteczniej zrealizować reformy, i przede wszystkim jak to zrobić, nie tracąc społecznego poparcia.

Polityczne pomysły Kaczyńskiego, dziś widać, że trafne – uczynić Wałęsę prezydentem z wyboru Zgromadzenia Narodowego i odczekać z wyborami powszechnymi, aż się naród do niego zniechęci, rozbić materialną siłę postkomunistów i obciążyć ich winą za bóle transformacji – zapewniłyby formacji wyrosłej z KOR i środowiska „komandosów” owe „co najmniej 12 lat niezakłóconych rządów”, o których opowiadał Michnik Żakowskiemu.

Gdyby środowisko, do przywództwa w którym aspirował Kaczyński, nie było tak beznadziejnie skostniałe w swej hierarchii i tak politycznie infantylne, i nie skreśliło ambitnego prowincjusza z tej jednej przyczyny, iż ośmielał się mieć (i, co gorsza, realizować) własne pomysły, zamiast czekać, co powiedzą środowiskowi święci – jego losy mogły się potoczyć zupełnie inaczej.

[srodtytul]Za, ale...[/srodtytul]

Warto zajrzeć tu do relacji świadka koronnego – Ludwika Dorna („Rozrachunki i wyzwania”), przez wiele lat najbliższego współpracownika Jarosława Kaczyńskiego, ostatecznie odepchniętego przezeń i publicznie poniżonego brzydkimi oskarżeniami.

Szczególnie pouczający jest tu passus o jednej z pierwszych politycznych analiz, jaką przygotował Dorn dla prezesa w czasach, gdy obaj pracowali w wałęsowskim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. W analizie owej, jak wspomina Dorn, doszedł on – sam tym zdumiony – że grupa docelowa, do której zwraca się Porozumienie Centrum, jest „zbiorem pustym”. Czyli że praktycznie nie ma wyborców, którzy by akceptowali skomplikowany przekaz partii: za tradycją KOR, ale przeciwko Michnikowi, Geremkowi i Kuroniowi, za Kościołem, ale ani tak radykalnie, jak ZChN, ani tak miękko, jak Mazowiecki czy Hall, za Wałęsą, ale przeciw jego uroszczeniom do niekontrolowanej władzy. I wreszcie za reformami Balcerowicza oraz wolnym rynkiem, ale bez otworzonych przez ustawy Rakowskiego furtek uprzywilejowujących w bogaceniu się nomenklaturę.

Mało kto dziś pamięta, że po „nocnej zmianie” Porozumienie Centrum, jakkolwiek głosowało przeciwko odwołaniu rządu Olszewskiego, nie okopało się bynajmniej w pryncypialnym oporze, ale współtworzyło rząd Hanny Suchockiej. Dopiero wtedy, gdy – mimo wyraźnych sygnałów gotowości porozumienia się z Wałęsą – zostało z niego wypchnięte i stanęło w obliczu politycznej zagłady, ta partia z ambicjami zagospodarowania umiarkowanego centrum zaczęła się radykalizować.

Ludwik Dorn bynajmniej zresztą za to PC i Kaczyńskiego nie potępia (musiałby potępić i siebie). Opisuje ten okres rzeczowo, przypominając polityczne uwarunkowania i strategie, a przy okazji takie zapomniane i niepasujące do dzisiejszego obrazu fakty. Takie jak ten, iż sławna uchwała dekomunizacyjna, która określiła publiczny wizerunek Kaczyńskiego na wiele lat, została na kongresie PC zgłoszona z sali i sam prezes zgodził się na nią niechętnie, tylko dlatego, iż nie mógł się otwarcie przeciwstawić dominującym wśród członków partii nastrojom.

Proces, który zaczął się włączeniem w palenie kukieł „Bolka” pod Belwederem, doprowadził ostatecznie Kaczyńskiego do zbliżenia z ojcem Rydzykiem, którego niegdyś otwarcie oskarżał o agenturalność w służbie Rosji.

Nie można odmówić Kaczyńskiemu, że gdziekolwiek się w danym momencie na scenie politycznej lokował, jego działalność podporządkowana była szczerze interesowi państwa polskiego, tak jak go polityk ten zawsze konsekwentnie formułował. Ale postrzeganie Kaczyńskiego jako katolickiego tradycjonalistę czy też zajadłego dekomunizatora to branie za dobrą monetę propagandowej gęby, którą dorobili mu u zarania poprzedniej dekady wrogowie, a którą sam uznał za korzystną, gdy przyszło mu wyprawiać się po jedynie dostępny elektorat radykalnie prawicowy.

[srodtytul]Wszyscy pracują na rzecz brata[/srodtytul]

Charakterystyczne jest, że książka Dorna zyskała sobie tak niewielki oddźwięk w histerycznie wszak wrogich Kaczyńskiemu mediach. Nie dlatego przecież, żeby Dorn byłego lidera oszczędzał – przeciwnie, kreśli jego obraz nader czarną, może nawet ze zrozumiałych przyczyn przeczernioną kreską. Rzecz w tym, że jakkolwiek szefa PiS mocno krytykuje, to nie za to, za co go, według ukutego przez media establishmentu, krytykować należy.

Dla wspomnianych mediów kamień obrazy stanowi sam fakt, że Kaczyński jest przywódcą prawicy – za stwierdzeniem tego faktu idzie jazgot o „zagrożeniu demokracji” i rzekomych nadużyciach władzy, o „nienawiści” wyrażającej się chęcią lustrowania i dekomunizowania do gołej ziemi i porównywaniu przeciwników do ZOMO.

Tymczasem Dorn pokazuje szefa PiS jako polityka, który prawicę zawiódł: zmarnował okazję na przejęcie pełnej władzy, nie decydując się w odpowiedniej chwili na ponowne wybory (aby nie zdyskontował w nich ówczesnej popularności Marcinkiewicz); zamiast wprowadzać w życie długofalowy program zmian, uwikłał się w spór ze wszystkimi wpływowymi środowiskami naraz, w większości wypadków niepotrzebnie; zmarnował lustrację, nie otworzywszy nawet „szafy Lesiaka”; zawalił traktat lizboński; zagoniony za mirażem złapania „układu” dał sobą manipulować szemranym ludziom niczym naiwne dziecko, a teraz po prostu niszczy ostatnie szanse prawicy, podporządkowując wszystko mrzonkom o reelekcji brata.

Czy to nie przesadne oskarżenia? Nie chcę oceniać. Znany mechanizm psychologiczny sprawia, że gdy ktoś mówi rzeczy zgadzające się z naszymi opiniami, odruchowo uznajemy go za mądrego. W książce Dorna znajduję zbyt wiele tez ze swojego „Czasu wrzeszczących staruszków”, bym mógł pretendować do roli obiektywnego recenzenta; tym bardziej że to, co u mnie było hipotezą i dedukcją, były „trzeci bliźniak” opisuje od strony nieznanych dotąd faktów.

Na pewno warto jego argumenty poznać. Zwłaszcza jeśli ktoś coraz bardziej odnosi wrażenie, iż sytuacja polskiej prawicy przypomina instrukcję „wydrukowania” meczu z filmu „Piłkarski poker”: wszyscy mają grać na lidera zespołu, wszystkie piłki mają trafiać do niego, a on będzie strzelać – Panu Bogu w okno.

Jarosław Kaczyński zdołał zniszczyć wszystkich rywali – i konkurencyjne względem PiS partie, i konkurentów do przywództwa w PiS. Ktokolwiek chciałby Polskę zmienić w duchu prawicowych ideałów, musi pracować na rzecz Kaczyńskiego. A on obróci tę pracę na rzecz ponownego wyboru brata.

Przeciętny odbiorca mediów zapytany, gdzie na politycznej mapie umieścić Jarosława i Lecha Kaczyńskich, wskazuje bez chwili wahania – na prawicy. I to takiej, od której na prawo jest już tylko ściana.

Dla wyznawcy poglądów tradycyjnie kojarzonych z prawicą – czy to konserwatywnych, czy wolnorynkowych, czy narodowych – jest to absurdem. Z PiS usunięto wszak Marka Jurka za próbę konstytucyjnego zabezpieczenia prawnego zakazu aborcji, w ślad za nim wylecieli politycy, którzy usiłowali naginać partię ku pryncypiom konserwatywnym, a ideologia gospodarcza tego ugrupowania jest mieszaniną etatyzmu i – zwłaszcza gdy nie sprawuje ono władzy – miękkiego antyrynkowego populizmu.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
Mateusz Dobrowolski: „AI pomogła mi stworzyć dokumentację rozwoju”
Plus Minus
Telefon zaufania, słucham…
Plus Minus
„Trucizna”: Dorzucić coś do kociołka
Plus Minus
"Żelazny sen" - nowe wydanie skandalizującej książki Normana Spinrada
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Plus Minus
„Wąwóz”: Romans na dwóch wieżach
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”