Bałwan z marchwią zamiast nosa, z oczami z węgielków i garnkiem na głowie to przecież symbol zimy. W Warszawie w latach 30. każde podwórko było wylane, wszędzie ślizgawki, choćby 5 na 5 metrów.

Dzieci nie spędzały życia przed komputerem, bo po pierwsze komputerów nie było, a po drugie atrakcją nad wszystkie inne było siedzenie z chłopakami na podwórku. Chodniki były sprzątnięte – musieli o to dbać dozorcy – a po jezdni zamiast dorożek jeździły sanki, jak w Petersburgu. Baranice na nogi pasażerów i ruskie czapy na głowach dorożkarzy. Carska tradycja. Piękna była ulica w śniegu. Kiedy płatki spadały na ziemię, bezrobotni mówili, że złotówki lecą z nieba. Ustawiali się w nocy po łopaty, niektórzy nawet w kapeluszach. Dniówka starczała, jak sama nazwa wskazuje, na przeżycie dnia. Przecież obiad z trzech dań w jadłodajni kosztował 50 gr. Śnieg był błogosławieństwem. Dla sanek każda górka była wykorzystana. Szczególnie okolice mojego Nowego Zjazdu. Oblegana była także słynna Dolina Szwajcarska. Pary, śliczne dziewczyny tańczące w rytmie walca. Cała dzielnica rozbrzmiewała przebojami. I brzęk turfów, salkoffów, hokejówek – uroczo. W końcu się nauczyłem jeździć i zostałem hokeistą. Bramkarzem.

Na boisku poznałem kolegę F. Tłuściutki blondynek z trudem mieścił się w kostium, ale obrońcą był świetnym. Któregoś dnia nie pojawił się na meczu. Jego mama powiedziała, że mocno się przeziębił i już nie może z nami grać. „Czy mogę go odwiedzić?” – zapytałem kilka dni później. Pokręciła głową:

– „Pojechał daleko, do Wienerwald” – usłyszałem zagadkową odpowiedź. Rozwiązanie przyszło wiele lat później. Austriackie „sanatoryum Wienerwald dla chorych piersiowych” było położone, jak zapewniała pożółkła dziś ulotka, „na uboczu, w dali od miasta i wsi, w miejscowości zacisznej – wolnej od kurzu, dymu i wrzawy”. W tej malowniczej okolicy Frantz Kafka usłyszał diagnozę: gruźlica. Wkrótce umarł, a sanatoryjne życie kwitło. Zamożni pacjenci, zwłaszcza z Europy Wschodniej, spędzali długie miesiące w ośrodkach takich, jak czechosłowackie zakłady kąpielowe Podiebrady, „dla chorób sercowych”. Zażywali też kąpieli siarczano-potasowo-ultrafioletowych i elektroterapii w polskim Szkle-Zdrój.

Ja nigdy nie zaznałem uroków sanatoryjnego życia, a Kolega F. już nie wrócił do Warszawy. Odszedł rok później, w ciepłym, czystym łóżku. I chyba miał szczęście w nieszczęściu. Gdyby wyzdrowiał, musiałby za rok czy dwa wyjechać na inną „wycieczkę” do zupełnie innego „sanatorium”.