Kanonizacja Sharon Tate przebiegła zgodnie z regułami sztuki. Przez śmierć dostąpiła łaski tego, o co walczyła całe życie; czego w inny sposób nie byłaby w stanie zdobyć. Tak samo jak w katolicyzmie – moment rozstania się z życiem był chwilą wielkiego „sprawdzam". Wreszcie miało się rozstrzygnąć, która z szal tej wagi, jej dwudziestokilkuletniego życia, jest cięższa: legenda czy zapomnienie. Bo w Hollywood to sława jest świętością.
A śmierć świętej Sharon, orędowniczki niewinności kina, patronki niespełnionych karier, otoczyła jej życie aureolą nieśmiertelności. Dzisiaj, równo 50 lat po mordzie bandy Mansona w willi Romana Polańskiego, w powodzi książek, artykułów i filmów o Tate i jej mordercach ta aureola lśni jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej. Jest w „Pewnego razu w... Hollywood" Quentina Tarantino, jednym z objawów tej rocznicowej gorączki scena, która może uchodzić za jej diagnozę. Speszona, ale i podniecona Sharon idzie do zwykłego, podmiejskiego kina na seans filmu, w którym gra jedną z głównych ról. Wykłada gołe stopy na fotelu przed sobą i cieszy się jak dziecko, kiedy publiczność śmieje się z jej gagów. Jest snem kina o samym sobie, swojej niewinności i dziecinnej prostocie. Snem, który tragiczna śmierć, zderzenie z bezrozumnym okrucieństwem, oprawiła w ramy legendy.
Kino jest kłamliwe, nieuczciwe bardziej od jakiejkolwiek innej dziedziny sztuki. Żyje z udawania i stwarzania pozorów. Jedyne, co ma na swoją obronę, to fakt, że zdaje sobie z tej swojej pokrętnej i wykolejonej natury sprawę. Wyznaje swoje grzechy, czasem nawet szczerze żałuje, tylko na mocne postanowienie poprawy jakoś nie może się zdobyć. Bo wtedy przestałoby być kinem. Włoski neorealizm, francuska nowa fala, skandynawski manifest Dogma 95 – w różnych językach mówiły to samo. Jesteśmy kłamcami zatwardziałymi, ale świadomymi. Nie musicie nam wybaczać; wystarczy, że będziecie nas podglądać.
Tylko Hollywood zamiast cyklicznej spowiedzi ukrywa się za zasłoną własnej mitologii. Może się z siebie śmiać, jak od kilkudziesięciu lat robi to ustami Tarantino, ale nigdy nie dopuści do tego, żeby w niego zwątpić. Żeby spod zasłony legend i snów, takich jak ten o Sharon Tate, wyjrzała jego codzienność. Ta, o której Andrzej Żuławski pisał w książce „W oczach tygrysa": „Analność, odchody, pieniądze są tu węzłem łączącym seks i mord".
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
tel. 800 12 01 95