Co prawda pani Joanna Kluzik-Rostkowska, jak przestanie być ministrem, to zginie za gimnazja, jednak pozostawiony przez nią i jej kolegów problem drożdżówek będzie nadal nierozwiązany. Wiem. To jest – nomen omen – suchar. Ale suchar ważny. Jeśli o czymś media nie piszą, a politycy nie mówią, nie oznacza, że tego nie ma.
Tu chodzi o coś więcej niż o jakieś słodkie bułeczki. Likwidacja sprzedaży śmieciowego jedzenia w szkole była sprytnym zabiegiem wychowawczym, który ma przygotować młodzież do pracy na umowach śmieciowych.
Po pierwsze, młodzież od razu dowiaduje się, że życie składa się z absurdalnych przepisów, których jedynym celem jest bycie dokuczliwym dla obywatela, w tym wypadku dla małego obywatela, czyli ucznia będącego w ustawowej zależności od szkoły. Uczeń więc wie, że w tej jego sprawie toczą się rozmowy między najwyższymi resortami. Ministrowie się spotykają, dyskutują, oświadczają na konferencjach prasowych, zapowiadają poprawki do ustaw i rozporządzeń, a on i tak chodzi głodny. I to jest lekcja pierwsza. Ona uczy, że z tych wszystkich debat i tak nie wynika dla ucznia nic dobrego.
Lekcja druga jest lekcją praktyczną, bo ważne, by proces edukacji nie był oderwany od rzeczywistości. Otóż, kiedy nie możemy kupić w szkole suchej bułki, nie mówiąc już o kanapce czy ciastku, próbujemy to pożywienie zdobyć na zewnątrz. Importować. Aby to osiągnąć, musimy wejść w szarą strefę, czyli wydostać się nielegalnie poza obszar szkoły.
Ponadto trzeba wejść w gruncie rzeczy przestępcze – porozumienie z rówieśnikami, by pozyskać więcej zamówień, co nadaje sens podejmowaniu ryzyka. Wreszcie na koniec trzeba podjąć negocjacje z woźną, przekonać ją. Niech chociaż przymknie oko. Uda, że nie widzi. Niech na chwilę, niby tak przypadkiem, zostawi niedomknięte drzwi do gmachu szkoły.